środa, 30 października 2013

"Star Trek: Rebelia", J.M. Dillard - recenzja

Dzisiejsza recenzja dotyczy książkowej adaptacji jednego z kinowych Star Treków. Film Star Trek: Rebelia miał swoją premierę w 1998 roku i był dziewiątym filmem z serii.

Film czy książkowa adaptacja?


Rzadko sięgam po powieściowe adaptacje filmowych scenariuszy. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że po obejrzeniu filmu w mojej głowie pozostaje już konkretna, skrystalizowana wizja fabuły i nie muszę wyobrażać sobie poszczególnych postaci, światów czy przedmiotów. Książka ma za zadanie pobudzić moją fantazję, a kinowy obraz jest jednak zbyt uporządkowany oraz uproszczony i pozostawia niewiele miejsca na domysły czy fantazję.

Muszę przyznać, że fabularyzowane czy komiksowe adaptacje filmów stanowią dla mnie niewielką wartość. Ich czytanie nie sprawia mi takiej radości, jak jest to w przypadku sytuacji odwrotnej – gdy najpierw poznaję powieść, która potem ewentualnie zostaje zekranizowana. I, niestety, zbyt często zdarza się, że takie twory w żaden sposób nie przystają do swego kinowego pierwowzoru, nie wnoszą nic nowego do całej historii i nie rozwiązują zarysowanych w ekranowym obrazie problemów. Często są tylko przeniesieniem scenariusza filmowego niemal słowo w słowo na papier.

Ku mojemu zaskoczeniu z adaptacją Star Trek. Rebelia jest jednak inaczej. Film pod tym samym tytułem oglądałam dość dawno, a więc nie miał on zbyt dużego wpływu na odbiór książki. Owszem, czytając widziałam oczyma duszy twarze Patricka Stewarta jako Jean-Luca Picarda, Brenta Spinera w roli androida Daty czy pozostałych członków załogi USS Enterprise, ale nie przeszkadzało mi to w żaden sposób w przeżywaniu całej historii. Fabułę pamiętałam jak przez mgłę, więc książka była dla mnie niejako czymś nowym, ale z dobrze znanymi postaciami.

Osią fabuły jest sytuacja na jednej z planet, na której żyje pokojowo nastawione plemię Ba’ku. W porozumieniu z Federacją ma ono zostać przesiedlone ze swojego świata, a całą operację nadzorują Son’a, lud niemogący pogodzić się z ulotnością życia i nieakceptujący śmierci. Zupełnie przypadkowo w całą historię zostaje wplątana załoga USS Enterprise, a wkrótce okazuje się, że zaangażowanie Son’a sięga głębiej niż zdawała sobie z tego sprawę Federacja, a niechęć Ba’ku do opuszczenia planety i całkowite wyrzeczenie się przemocy oraz odrzucenie technologii związane są z niejedną skrzętnie skrywaną tajemnicą. Picard i jego załoga muszą zdecydować, czy powinni wypełnić swoje obowiązki, czy jednak posłuchać intuicji oraz sumienia i sprzeciwić się Federacji.


Powieść czyta się bardzo dobrze, płynnie i lekko. Język nie jest może zbyt finezyjny, raczej prosty, ale to także jedna z cech tego typu adaptacji. Nie wiem jednak, czy gdybym nie znała choć trochę uniwersum Star Treka, odebrałabym tę książkę równie dobrze. Jest to bowiem pozycja skierowana głównie dla fanów serii. Autorka pominęła opisywanie przeszłości czy cech charakteru głównych postaci, wychodząc z założenia, że czytelnik zna ich wcześniejsze przygody. Jedynie przybliżenie cech ludów Ba’ku (długowiecznych i cieszących się świetnym zdrowiem) i Son’a (przeciwieństwa Ba’ku – dekadenckich, zdegenerowanych i próbujących za wszelką cenę powstrzymać rozkład swych ciał) oraz świata, o który toczy się walka, zawierają wiele drobiazgowych informacji. Dillard nie wyjaśnia również sposobu działania wielu przedmiotów (przykładowo trikodera czy fazerów), co dla osoby rozpoczynającej przygodę z uniwersum Star Treka byłoby wielkim utrudnieniem w odbiorze książki.

Ta konkretna adaptacja ma jednak niewątpliwy plus. Po przeczytaniu książki odświeżyłam sobie kinowy pierwowzór i zauważyłam, że autorka świetnie uzupełniła to, co w filmie z różnych względów zostało pominięte. Są to przede wszystkim opisy odczuć bohaterów i emocji nimi targających. Dillard świetnie oddała relacje łączące poszczególne postacie. I tak, w filmie nie widać głębi uczucia, które rodzi się między kapitanem Jean-Lucem Picardem a jedną z przedstawicielek Ba’ku, Anij. Ich relacji można się domyślić, jednak to dzięki książce poznajemy jak wielka więź ich łączy. Świetnie przedstawiony jest również zmieniający się stosunek Atrima, dziecka nieznającego żadnej zaawansowanej technologii, do androida Daty, uosobienia techniki i postępu. Podobnie ma się sprawa z głównym antagonistą, Ru’afo, bezwzględnym przedstawicielem rasy Son’a, którego pobudki w filmie są jedynie zarysowane, choć muszę przyznać, że kreacja F. Murray Abrahama była niesamowicie ekspresyjna i należy do jednych z najlepszych.

Star Trek. Rebelia jest świetnym nawiązaniem i powrotem do filmowych korzeni. Zarówno powieść, jak i kinowy pierwowzór mają wyraźne humanistyczne przesłanie, tak bardzo widoczne w pierwszych częściach serii, gdzie głównymi bohaterami byli Spock, Kirk i Scottie. Wydźwięk jest jednoznaczny – nie możemy odbierać innym prawa do decydowaniu o własnym losie i miejscu, w którym mieszka, nie ważne jakie są tego powody czy pobudki nami kierujące.


Książka J.M. Dillard to bardzo udana adaptacja, jednak zaznaczam, że skierowana raczej do fanów Star Treka lub czytelników choć trochę orientujących się w realiach serii. A więc jeśli wiesz, czym są fazery czy trikoder, to ta pozycja na pewno jest dla Ciebie.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka

sobota, 26 października 2013

"Wikingowie. Wojownicy Północy" - recenzja

Okrągły, bo pięćdziesiąty post, będzie traktował o bardzo ciekawej grze planszowej jaką jest najnowsza pozycja Rebela Wikingowie. Wojownicy Północy. A więc jeśli zimno Wam niestraszne, sztormy również, a plądrowanie to jedno z Waszych ulubionych zajęć, to zapraszam do czytania.

Wikingiem być - po morzach pływać, plądrować i na ucztach pić!


Od wielu lat Wikingowie znajdują się w grupie ludów nieprzerwanie cieszących się dużym zainteresowaniem. Wciąż zyskują kolejne rzesze wielbicieli, a ich popularność niewątpliwie wzrosła w ostatnim czasie za sprawą kanadyjskiego serialu Wikingowie (The Vikings). Na fali tego zainteresowania powstała gra Wikingowie. Wojownicy Północy, która niedawno ukazała się nakładem wydawnictwa Rebel.

Pudełko:

Kupując grę, dostajemy ją w solidnym pudełku z grafiką przedstawiającą groźnego Wikinga. W środku znajdziemy:
- 1 planszę,
- 4 figurki drakkarów,
- 1 figurkę Bestii Morskiej,
- 1 kość 6-ścienną,
- 4 karty gracza,
- 110 kart akcji,
- instrukcję.

Całość wykonana jest z dobrej jakości materiałów, które pozwolą na wielokrotne rozgrywki bez obawy o rozpadnięcie się poszczególnych elementów w trakcie gry.


Na szczególną uwagę zasługują przepiękne grafiki kart i planszy autorstwa Jarka Noconia i Bartka Fedyczaka. Wszystkie karty zostały pieczołowicie wykonane i zawierają bardzo wiele detali związanych z kulturą Północy, a jednocześnie bardzo dobrze oddają klimat gry. Niestety, jeśli chodzi o Karty Wiatru jest jeden minus. Symbole, stylizowane na runy, oznaczające kierunki poruszania się, są niezbyt czytelne i zmuszają do ciągłego przypatrywania się im. Pewnie z czasem gracze przyzwyczają się do tego, ale w kilku pierwszych rozgrywanych partiach jest to dość męczące i irytujące, mogą również przez to często zdarzać się pomyłki.

Plansza również jest małym dziełem sztuki – już od pierwszego spojrzenia dostrzeżemy na niej dużo szczegółów i za każdym razem, gdy siadamy do gry, widzimy kolejne (np. pasące się owce czy bydło, pochówki w kształcie łodzi na jednej z wysp). Warto im się przyjrzeć dokładniej i odkrywać kolejne drobne elementy, bo sprawia to wiele przyjemności.
Każdy gracz ma również do dyspozycji pionek w kształcie drakkaru w odmiennym kolorze, a na planszy niepodzielnie rządzi figurka Bestii Morskiej. Wszystkie elementy są bardzo ładnie odwzorowane i czekają tylko na pomalowanie. Szkoda jednak, że dołączona do zestawu zwyczajna sześciościenna kostka nie jest dopasowana do klimatu gry.

Wesołe jest życie wikinga, czyli na czym polega rozgrywka.

W grze Wikingowie. Wojownicy Północy gracze wcielają się w Jarlów wikingów, którzy walczą o władzę nad Północą i koronę Konunga. Władzę zdobędzie ten, który jako pierwszy złupi wszystkie wsie i przywiezie z nich córki thanów do swojego portu, jako symbol uznania jego praw do korony. W międzyczasie Jarlowie będą walczyć z Bestią Morską i napadać się wzajemnie wśród wzburzonych fal północnego morza. Ten, który wykaże się największym sprytem, wolą walki, i któremu będą sprzyjać bogowie, wyprawi wielką ucztę i zostanie Konungiem Północy.

W swojej turze gracz dociąga 2 karty (lub do 6 kart, gdy uda mu się sprowadzić którąś z córek do swojego portu) i zagrywa je w wybrany przez siebie sposób. Karty Wiatru służą do przesuwania łodzi po planszy tak, jak kapryśny wiatr pozwoli. Część kart akcji stanowią Członkowie Załogi, którzy znacząco poszerzają możliwości gracza (np. Berserker dodaje 1 do rzutu w czasie walki z Bestią Morską lub innym graczem), a także pozwalają sterować ruchami drakkarów (karta Pomyślny Wiatr pozwala przesunąć drakkar o kolejne pole). Są również karty wpływające na sytuację członków załogi innych graczy (Choroba Morska, która uniemożliwia wyprawienie uczty córki thana) lub na ich działania (między innymi karta Sztuczka Lokiego, która anuluje dane wydarzenie). Różnorodność kart i dostępnych akcji standardowych bardzo urozmaica rozgrywkę i czyni ją niezwykle dynamiczną, jednak szkoda, że w pudełku nie znalazły się karty pomocy. Grę na pewno usprawniłoby dodanie czterech kart pomocniczych zawierających opis przebiegu tury oraz opisy akcji standardowych, ponieważ częste zaglądanie do instrukcji znacząco wydłuża rozgrywkę.

Celem gry jest sprowadzenie do swojego portu trzech córek thanów z trzech różnych wiosek i wyprawienie wielkiej uczty. Nie jest to takie proste, szczególnie w sytuacji, gdy gramy w gronie osób uwielbiających przeszkadzanie innym. Gra autorstwa Tomasza Kaźmierskiego i Tomasza Kaznochy to miód na serce wszystkich wielbicieli negatywnej interakcji. W grze należy bezlitośnie łupić drakkary przeciwników, a wszelkie sojusze są bardzo krótkotrwałe. W wygranej nie pomaga również wędrująca po planszy Bestia Morska, która bardzo często psuje nam szyki i plany.

Gra, przy maksymalnej ilości graczy (czterech), trwa dłużej, niż zakładał wydawca (na pudełku znajdziemy informację, że czas gry mieści się w około 1 godzinie). W moim przypadku każda czteroosobowa rozgrywka trwała minimum półtorej, a nawet dwie godziny. Dla wielu uczestników może to być plusem, bo dynamika gry nie pozwala się nudzić.


Na wiking! Ale z kim?

Wikingowie. Wojownicy Północy nie są grą przeznaczoną dla wielbicieli rozbudowanych strategii czy przygodówek. Nie są też grą rodzinną ze względu na negatywną interakcję. Proste zasady i dynamiczna rozgrywka na pewno skuszą każdego nowicjusza, a dla wytrawnych graczy Wikingowie mogą stać się odskocznią od bardziej rozbudowanych gier.

Recenzja ukazała się na portalu Bestiariusz

piątek, 25 października 2013

Kalendarz ścienny - październik

Z przykrością muszę stwierdzić, że październikowa karta kalendarza to niewypał. Owszem, powstała, ale jako prosta karta, bez zdobień. Dlaczego tak się stało? Cóż, efektem "ubocznym" bycia w ciąży w moim przypadku są opuchnięte palce dłoni oraz częste ich skurcze i mrowienie. Bardzo utrudnia mi to pisanie piórem czy rysowanie, a bardziej zaawansowane prace wymagające skupienia się na detalach, wręcz czyni niemożliwymi. Dlatego nie będzie w tym miesiącu zdjęcia kalendarza. Mam nadzieję, że po porodzie wszelkie tego typu niedogodności ustąpią i będę mogła wrócić do kaligrafii, bo mam kilka ciekawych pomysłów.

A na osłodę jedno z najbardziej milusich i słodkich zdjęć naszego małego killera - Kitki. Łobuz ma już na swoim koncie jedną mysz, samca pleszki (prawie dwa, ale na szczęście jednego udało się wyrwać żywcem z jej łapek i odleciał o własnych siłach), kilkanaście wróbli (już straciłam rachubę) i nieprzebrane ilości motyli oraz ważek. Szkoda, że nie poluje na muchy i pająki...


czwartek, 24 października 2013

"Ja, Inkwizytor. Dotyk zła" Jacek Piekara (audiobook) - recenzja

O audiobookach jeszcze nie pisałam. Rzadko ich słucham, bo jednak wolę książki papierowe, ale są takie sytuacje, w których ta forma "książki" jest bardzo pomocna. Poniżej możecie przeczytać recenzję audiobooka Jacka Piekary, którą napisałam dla portalu Efantastyka.

Młot na czarownice


Audiobooki od niedawna goszczą w moim domu. Zazwyczaj preferuję tradycyjną formę książki – papierową, szeleszczącą i pachnącą świeżym drukiem. Okazjonalnie sięgam po inne nośniki i to raczej z ciekawości niż większej potrzeby. Doceniłam jednak zalety książek słuchanych, które nie mają sobie równych szczególnie wtedy, gdy robię jakąś rzecz wymagającą wykorzystania zdolności manualnych, ale niekoniecznie angażującą umysł (no dobrze, nie oszukujmy się, najczęściej jest to sprzątanie). Audiobooki sprawdzają się wtedy świetnie.

Z twórczością Jacka Piekary zetknęłam się przy okazji pierwszego wydania Młota na czarownice w 2003 roku. Kolejne części Cyklu Inkwizytorskiego czytałam z dużym zainteresowaniem. Urzekły mnie nietuzinkową wizją świata, którą autor konsekwentnie prezentuje (dla kogoś, kto jest przyzwyczajony do chrześcijańskiego światopoglądu, odkrycie, że Chrystus zstąpił z krzyża i poraził swych wrogów ogniem i mieczem może być nie do przyjęcia), ale także ciekawymi (choć niekoniecznie dającymi się lubić) bohaterami (cyniczny inkwizytor Mordimer Madderdin, jego upiorni pomocnicy oraz cała rzesza postaci pojawiających się na ich drodze).

Opowiadania Piekary są przesiąknięte specyficznym pojęciem wiary, ale również bardzo brutalne. Autor nie szczędzi opisów tortur czy okrucieństw. Przedstawiając różne wydarzenia z perspektywy inkwizytora, czytelnik widzi świat pełen demonów, wiedźm i heretyków, ale także zwykłych cwaniaków i kombinatorów. Główny bohater z opowiadania na opowiadanie staje się coraz bardziej cyniczny i arogancki, bez skrupułów wykorzystuje przywileje, jakie niesie ze sobą sprawowana przez niego funkcja.

Na Dotyk zła składają się dwie minipowieści, a ich akcja rozgrywa się tuż po ukończeniu przez Mordimera Madderdina Akademii Inkwizytorium. Tytułowa opowieść toczy się w miasteczku Wittlich, w którym popełniono morderstwo. Cieszący się poważaniem i przykładny mąż zabił żonę w niespodziewanym napadzie szału. Pomimo braku jakiegokolwiek motywu, sprawa wydaje się niezwykle prosta – popełniono przestępstwo, jest winny i musi być kara. Jednak wkrótce dochodzi do kolejnych niewytłumaczalnych ataków, a w toku śledztwa Mordimer zaczyna podejrzewać, że za morderstwami kryją się mroczne siły zła.

Mleko i miód to zupełnie odmienna historia. W górach mieszka śliczna Dorotka, powszechnie uznawana za wzór piękna i dobra. Dziewczyna cieszy się niezwykłym jak na swój wiek szacunkiem i poważaniem wśród okolicznych mieszkańców. Główny bohater próbuje dociec źródła tego uwielbienia, za którym mogą kryć się nieczyste siły.

Umiejscowienie czasu akcji w pierwszych latach inkwizytorskiej kariery Madderdina wydaje się dobrym posunięciem. Bohater nie czuje się jeszcze pewnie na swym stanowisku, nie jest również tak cyniczny i arogancki jak we wcześniejszych opowiadaniach. Nadal cechuje go buta, a swoje postępowanie tłumaczy w dość pokrętny sposób, stosując własne osobliwe pojęcie moralności w stosunku do podejrzanych osób.


Cechą charakterystyczną twórczości Jacka Piekary jest język. Opowiadania czyta się wyśmienicie, są napisane ze swadą i humorem. Jednak dopiero wersja audiobookowa wydobywa z jego twórczości to, co najlepsze. Słuchając wspaniałej interpretacji Janusza Zadury, oczyma duszy zobaczyłam Mordimera Madderdina. Pan Zadura (kojarzony szerzej jako pingwin Rico z serii filmów animowanych Madagaskar) w genialny wręcz sposób oddaje odczucia bohatera. Z jego głosu przebijają charakterystyczne dla inkwizytora pycha i arogancja, ale także ironia i niezwykła inteligencja. Słuchając opowiadań, widziałam głównego bohatera, wraz z nim przeżywałam jego rozterki duchowe, ale także byłam świadkiem jego okrucieństwa i bezwzględności. Lektor nie tylko świetnie oddał charakter Inkwizytora, ale postarał się również uchwycić za pomocą zmiany głosu i intonacji cechy innych osób. Dzięki temu Dotyk zła nie jest monotonny, a bardzo częste zmiany głosu wywoływały uśmiech na mojej twarzy (szczególnie głosy kobiet).

Jeśli chodzi o wydanie i wygląd audiobooka, to, niestety, nie jest już tak dobrze. Wytłoczona na krążku ilustracja może być nieco myląca – zakapturzona postać (prawdopodobnie główny bohater), wygląda na nieco starszą, niż ta przedstawiona w opowiadaniach, poza tym jest zbyt mroczna, co kłóci się z dość lekką, jak na Jacka Piekarę, treścią obu historii. Moim zdaniem, Madderdin nie ma w ogóle szczęścia do rysowników, bo nawet książkowe ilustracje nie oddają w pełni złożoności jego charakteru. Z kolei stojąca nieco z tyłu ni to kobieta, ni demon w żaden sposób nie pasuje do któregokolwiek z opowiadań.

Ja, inkwizytor. Dotyk zła to naprawdę świetna pozycja dla wielbicieli fantastyki i historii alternatywnych. Wspaniała interpretacja Janusza Zadury to miód lany w uszy słuchaczy i nawet osoby nie lubiące fantastyki (a osobiście znam taką jedną) docenią kunszt lektora i polubią przygody przedstawiciela Świętego Oficjum.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka

piątek, 18 października 2013

"Fałszywy książę" Jennifer A. Nielsen - recenzja

Dzisiaj kolejna recenzencka podróż do przeszłości - recenzja książki, którą krótko można określić jako...

"Gra o tron" dla młodzieży



Od kilku lat triumfy święci cykl książek G.R.R. Martina, a dzięki ekranizacji HBO nastało istne szaleństwo na punkcie Westeros. Trudno dziś nie natrafić na wzmiankę o serialu w prasie czy internecie. I bardzo ciężko jest powstrzymać się od porównywania pewnych książek czy filmów do „Gry o tron”, szczególnie gdy takowe zestawienie samo ciśnie się na myśl.

Fabuła Fałszywego księcia nie okazuje się aż tak skomplikowana i rozbudowana jak historia Pieśni Lodu i Ognia. W pewnej dalekiej krainie zwanej Carthya zanosi się na wojnę domową. Aby zjednoczyć królestwo, które lada chwila może przestać istnieć, arystokrata Conner postanawia osadzić na tronie mistyfikatora, udającego zaginionego kilka lat wcześniej księcia. By znaleźć odpowiedniego kandydata, wyrusza w podróż po sierocińcach rozsianych w całym królestwie. W rezultacie znajduje czterech chłopców i zmusza ich do wzajemnej rywalizacji o łaski i rolę, która wydaje się spełnieniem marzeń.

Podany przez wydawcę opis książki zapowiada pełną spisków i oszustw intrygę, gdzie wszystkie chwyty są dozwolone, by tylko zdobyć główną nagrodę – tron królestwa Carthyi. Czterej chłopcy z sierocińców nie cofną się przed niczym, by zyskać przychylność arystokraty i skierować jego wybór na siebie, jednocześnie pogrążając przeciwników. Każdy z nich jest inny, każdy posiada cechy, które miał także zaginiony książę. Kogo wybierze Conner?

Całą historię poznajemy z perspektywy jednego z chłopców, Sage’a. Jako wychowanek sierocińca, w którym często brakowało pieniędzy na żywność, musiał nauczyć się kłamać, oszukiwać i kraść. Jest sprytny, ale i bezczelny, co często wykorzystuje w potyczkach z innymi bohaterami powieści. Pod pozorną arogancją skrywa pewną ważną tajemnicę, której odkrycie może go wiele kosztować. Jest bardzo złożoną osobowością i powoli poznajemy jego przeszłość aż do wielkiego finału.

Bohaterowie wykreowani przez Jennifer A. Nielsen są wielowymiarowi. Autorce w większości przypadków udało się uniknąć jednoznaczności w rysach charakterów – arystokrata Conner, który nie cofa się przed niczym, wydaje się zły, ale działa dla dobra swego kraju; chłopcy, każdy inny, zostali napiętnowani poprzez miejsce swego pochodzenia i walczą o lepszą w ich mniemaniu przyszłość; Amarinda, jedyna ważna kobieca postać, zachowuje się w sposób dość nietypowy dla księżniczki. Dzięki takiej różnorodności charakterów wszystkie osoby wyglądają na bardziej rzeczywiste i przekonywujące, a fabuła powieści wciąga.


Wartka i pochłaniająca uwagę akcja jest, przede wszystkim, zasługą dobrze napisanych dialogów. Pełne ciętych ripost i błyskotliwych słownych potyczek rozmowy są dużym atutem Fałszywego księcia. W tym właśnie widać doświadczenie autorki, ponieważ nie jest to jej pierwsza powieść. Niestety, tracą przez to opisy miejsc i konkretnych wydarzeń – mogłyby być bardziej rozbudowane. Z drugiej strony, wszelkie niedociągnięcia tego typu można złożyć na karb zastosowania pierwszoosobowej narracji i nastoletniego bohatera, dla którego ważniejsze są relacje pomiędzy uczestnikami spisku.


Pierwszy tom Trylogii Władzy umiejętnie wprowadza czytelnika w intrygę polityczną bez stosowania nieuzasadnionych opisów przemocy czy okrucieństwa, co niestety ma często miejsce w cyklu Martina. Świat Sage’a zdaje się być równie brutalny, co świat Aryi, jednak autorka, a raczej główny bohater, nie wdaje się w zbędne szczegóły. Nie jest to książka mająca ambicje politycznego traktatu – czyta się ją lekko, łatwo i przyjemnie. Wiele sytuacji zostało uproszczonych, ale wydaje mi się, że to raczej przez wzgląd na grupę docelową. Taka schematyczność może razić czytelników oczekujących od fabuły jak największej ilości komplikacji i zagmatwanych relacji pomiędzy bohaterami, jednak młodzież, do której głównie jest kierowana powieść, może ją potraktować jako niezłą wprawkę przed przeczytaniem o wiele poważniejszego cyklu Martina.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka

A na koniec... czy tylko ja widzę Keanu Reevesa na okładce książki?

środa, 16 października 2013

"2312" Kim Stanley Robinson - recenzja

Dzisiaj zapraszam Was do udziału w niesamowitej podróży kosmicznej.

Odyseja kosmiczna 2312


„Accelerando: 2160 do 2220 roku. Pełne zastosowanie i wykorzystanie wszystkich nowych technologii, włączywszy wzrost długości życia ludzkiego, terraformowanie Marsa i kolejne rewolty marsjańskie, pełne opanowanie przestrzeni w granicach Układu Słonecznego, powstawanie terrariów, początek terraformowania Wenus, zbudowanie Terminatora oraz przyłączenie się Marsa do Mondragonu”. („2312”, s. 282)

Wyobraźmy sobie, że ludzie rozprzestrzenili się po całym Układzie Słonecznym. Zamieszkują nie tylko przystosowane do życia planety, ale również księżyce i asteroidy zwane terrariami. Człowiek może przeżyć dwieście lat, nosić wszczepiony w głowę mikrokomputer (tzw. qostka), a także ulepsza się genetycznie, dodając sobie geny zwierzęce (np. struny głosowe śpiewających ptaków). Nie ma już jednoznacznego rozróżnienia płci – ludzie są androgynami lub gynomorfami, żyją we wszelkich możliwych konfiguracjach rodzinnych i grupach społecznych. Wyobraźmy sobie, że w XXIV wieku wszystko jest możliwe.

Jeśli byliście w stanie wszystko to sobie wyobrazić, to książka Kima Stanleya Robinsona na pewno jest dla Was. Jeśli nie – cóż, sięgnijcie po 2312, a być może już wkrótce nie będziecie mieli z tym kłopotu.

Odyseja kosmiczna 2312

Rok 2312 jest rokiem przełomowym. Poznajemy główną bohaterkę, merkuriankę Swan Er Hong, w momencie, gdy umiera jej babka, Alex. Alex nie była zwyczajną kobietą – prowadziła wiele tajemniczych projektów angażujących ludzi rozsianych w całym Układzie Słonecznym. Swan, artystka oraz projektantka terrariów, jest zagubiona po jej śmierci, ale wkrótce okazuje się, że babka zostawiła dla niej zadanie. I w ten sposób Swan poznaje Fitza Wahrama oraz inspektora Jean Genetta, z którymi odkrywa… Tego nie zdradzę, ponieważ popsułabym Wam zabawę.

Powieść Robinsona jest bardzo złożona na wielu poziomach. Gdy czytelnikowi wydaje się, że odkrył, na czym polega fabuła, autor przeskakuje do czegoś nowego. Około dwusetnej strony wydaje się, że wreszcie wiemy, o co chodzi, ale nagle pojawia się kolejny wątek. Brak jednej widocznej linii fabularnej może budzić swego rodzaju zagubienie, aczkolwiek wszystkie wydarzenia łączą się ze sobą dzięki kilku postaciom. Z jednej strony jest to plus, ponieważ życie również zaskakuje różnymi zwrotami akcji i rzeczywistość zależy od wielu czynników, jednak dla czytelników przyzwyczajonych do liniowej, jasnej fabuły takie przeskoki mogą być nużące.

Diabeł tkwi w szczegółach

Minusem 2312 jest kreacja postaci. Nie są one przedstawione w sposób przekonywujący i zadowalający. Swan Er Hong wydaje się zbyt chimeryczna i niezrównoważona by pełnić tak ważną rolę, jaką przeznaczył jej autor. Z kolei Fitz Wahram, spokojny mieszkaniec Tytana, zdecydowanie pozostaje w cieniu głównej bohaterki. Także relacje międzyludzkie wydają się zbyt sztuczne, napisane nieco na siłę. Robinson kładzie nacisk nie na postacie, ale na obraz Układu Słonecznego w czasie ludzkiej ekspansji, bombardując czytelnika informacjami o poszczególnych planetach, sposobach ich terraformowania czy sytuacji politycznej, nie szczędząc przy tym szczegółowych opisów pełnych naukowych pojęć.

Świat, a raczej światy, kreowane przez autora, przytłaczają szczegółowością. Robinson doskonale przemyślał wizję ludzkości w XXIV wieku. Opierając się na naukowych teoriach i podstawach różnych nauk (nie tylko astronomii, ale również fizyki, biologii czy ekologii) stworzył bardzo przekonującą wizję ludzkości. Przeludniona Ziemia umiera rozszarpywana przez różne kataklizmy, ale przede wszystkim przez brak odpowiedzialności ze strony człowieka. Mieszkańcy pozostałych planet pomagają swej kolebce jak tylko mogą, co poniekąd przypomina obecną sytuację w Afryce – w niezdolny do samodzielnej egzystencji kontynent reszta świata pompuje żywność i inne środki, ale bez rezultatu.

Bądźmy eko!

Powieść uhonorowana Nagrodą Nebula w 2012 roku niewątpliwie ma wydźwięk proekologiczny. Autor zmusza czytelników do zastanowienia się nad tym, co robimy z własną planetą, jednocześnie przestrzegając nas przed jej nadmiernym eksploatowaniem. Zwraca też uwagę na przesadne eksperymentowanie z własnym ciałem oraz coraz większe uzależnienie od technicznych nowinek. Jeśli nie zastanowimy się nad naszym postępowaniem to, kto wie, czy nie czeka nas przyszłość taka, jak przedstawiona w książce 2312. A czy to dobra przyszłość? Przekonajcie się sami.

Recenzja ukazała się na portalu Bestiariusz

niedziela, 13 października 2013

"Mgnienie ekranu" Terry Pratchett - recenzja

Dzisiaj polecam Wam jedną z recenzji, które ukazały się na portalu Efantastyka już jakiś czas temu, a która mogła umknąć Waszej uwadze. Wpis jest inspirowany poniekąd premierą nowej gry planszowej ze Świata Dysku - "Wiedźmy", a po trosze... moim lenistwem związanym z brakiem weny na kartę kalendarza październikowego. Obiecuję jednak, że kalendarz pojawi się w tym tygodniu.


Czytelnikowi fantastyki Terry’ego Pratchetta raczej nie trzeba przedstawiać. Autora cyklu Świat Dysku kocha się lub nienawidzi za wizję świata przedstawianą w iście brytyjskim stylu i z absurdalnym poczuciem humoru.

Mgnienie ekranu jest nietypową, jak na tego pisarza, pozycją i stanowi nie lada atrakcję dla miłośników jego twórczości. To zbiór opowiadań, które powstawały w ciągu pięciu dekad życia Pratchetta. Znajdziemy tu m.in. pierwszy tekst napisany i opublikowany, gdy autor miał trzynaście lat (Piekielny interes), kilka historyjek dla dzieci (Rincemangle, gnom z Suchych Mokradeł), wiersze (Opowieści Glastonburyjskie) czy nawet… hymn (Hymn Ankh-Morpork).

Na pierwszy rzut oka okładka nie wydaje się ciekawa – mamy zdjęcie autora (w obowiązkowym kapeluszu) siedzącego przy stole, a w tle półki z książkami. Jednak po bliższym przyjrzeniu się dostrzegamy otaczające go postacie narysowane charakterystyczną kreską Johna Kirby’ego. Niejako wisienką na torcie jest rysunek Śmierci w spodniach-dzwonach i butach na koturnach umieszczony na tylnej okładce książki. Tom stylistycznie dopasowuje się do wcześniej wydanych pozycji autora, ale jednocześnie równie dobrze prezentuje się na półce „samotnie”, w otoczeniu innych powieści.

Książka podzielona została na dwie części. W pierwszej znalazły się opowiadania spoza Świata Dysku publikowane w różnych czasopismach na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Część druga to opowieści z najbardziej znanego uniwersum Pratchetta i spotykamy tu starych znajomych – magów z Niewidocznego Uniwersytetu, lorda Havelocka Vetinariego czy Śmierć. Każde opowiadanie poprzedza krótkie posłowie, w którym autor wyjaśnia okoliczności jego powstania.

Historie zawarte w zbiorze są bardzo nierówne. Pratchett świetnie kreuje typowo bajkowe światy („Książę i kuropatwa”), natomiast uważam, że gorzej idzie mu z tworzeniem rzeczywistości science-fiction – opowiadanie „Wysokie megi” należy do najsłabszych w zbiorze. Typowo brytyjskie poczucie humoru widoczne jest w historii pewnego pisarza, który spotkał się oko w oko z bohaterem z kart swych powieści („Ostateczna nagroda”) czy też w historyjce „Uwaga na monolity”, będącej zbiorem przemyśleń mieszkańca paleolitycznej wioski.

Jako wielbicielka Monty Pythona, szczerze ubawiłam się, czytając absurdalne przemowy polityków – są one ciekawymi przerywnikami pomiędzy kolejnymi tekstami. Dzięki Pratchettowi poznajemy ministra kolejek („Nie ma większego durnia niż stary dureń stojący w angielskiej kolejce”) czy ministra ds. Świeżego Powietrza („Prosimy o oddychanie krótkimi, mocnymi sapnięciami”).

Opowiadania ze Świata Dysku w większości są uzupełnieniem wiedzy o postaciach („Karty kolekcjonerskie z gwiazdami Ankhmorporskiego Związku Piłki Kopanej”), wydarzeniach („Rybki małe ze wszystkich mórz”) czy nauce („Zapiski medyczne”) tego uniwersum. Sam Pratchett przyznaje, że część z nich powstała na wyraźne życzenie fanów lub potrzeby różnego rodzaju gier.

W tym miejscu należą się ogromne brawa dla pana Piotra W. Cholewy, który od lat przekłada prozę Pratchetta i czyni to naprawdę świetnie. Praca tłumacza wymaga nie tylko ogromnej znajomości języka, ale również pomysłowości (szczególnie, gdy mamy do czynienia z absurdalnym poczuciem humoru), a pan Cholewa wydaje się posiadać i jedno i drugie.

Podsumowując, „Mgnienie ekranu” to ciekawy i raczej udany zbiór opowiadań. Nie spotkałam jeszcze kompilacji krótkich utworów jakiegokolwiek autora, która zadowoliłaby mnie całkowicie. I wydaje mi się to niemożliwe, ponieważ opowiadania, często pisane na zamówienie, a potem zebrane w jednym zbiorze, są kierowane do różnego typu odbiorców. Mogę jednak zapewnić, że jeśli: a) jesteście wielbicielami prozy Pratchetta, b) nie jesteście wielbicielami prozy Pratchetta, ale lubicie absurdalne, typowo brytyjskie poczucie humoru, c) nie wiecie, kim jest Terry Pratchett, ale lubicie Monty Pythona, to „Mgnienie ekranu” jest dla Was. Jeżeli jednak Wasze poczucie humoru bywa bliższe filmom komediowym zza naszej zachodniej granicy, to ten zbiór opowiadań obejdźcie szerokim łukiem.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka

piątek, 11 października 2013

"Ram Dass i Król Zachodnich Smoków" Julita Grodek - recenzja

Kolejna moja recenzja, która znalazła się na portalu Efantastyka, dotyczy nietuzinkowej powieści Julity Grodek. Zapraszam do czytania.

Odyseja kosmiczna i poszukiwacze zaginionego smoka


Muszę przyznać, że gdy po raz pierwszy zetknęłam się z powieścią Julity Grodek, jej tytuł wzbudził we mnie ciekawość. Smoki stanowią nieodłączny element prozy fantasy, a tu na dodatek mam jeszcze smoczego króla. Te ogromne łuskowate stwory od zawsze uosabiały magię w najczystszej postaci i ze wszystkich nadnaturalnych istot kreowanych w fantastycznych wizjach niezliczonych światów i krain intrygowały mnie najbardziej.

Biorąc do ręki książkę Julity Grodek, spodziewałam się, że będzie to właśnie opowieść o Królu Zachodnich Smoków. Oszczędna okładka utrzymana w szarej tonacji sugeruje wręcz, że tytułowy stwór zostanie groźnym przeciwnikiem lub sprzymierzeńcem głównego bohatera, Ram Dassa (Sługi Bożego) Tatchera. Z pięknej grafiki przedstawiającej gada, autorstwa Piotra Zwierzchowskiego (polecam też pozostałe ilustracje rozsiane w całej książce), emanują groźba i moc – jest to wręcz archetypiczne przedstawienie bestii znanej z tak wielu powieści fantasy czy filmów, i czytając książkę wręcz oczekiwałam pojawienia się takiego właśnie potwora. Nic bardziej mylnego. Smok i jego poszukiwanie okazują się właściwie pretekstem do rozważań nad ludzką naturą, do pokazania złożonego świata przyszłości, w którym androidy uczą w szkołach, oraz skomplikowanych relacji rodzinnych na linii mąż-żona czy ojciec-córka.

O czym właściwie opowiada Ram Dass i Król Zachodnich Smoków? Głównym bohaterem jest trzydziesty ósmy baronet O’Kirk i agent tajnych służb Jej Królewskiej Mości w stanie spoczynku. Wraz z żoną, trzema córkami, wujem Seanem i dwoma kotami o wdzięcznych imionach Gog i Magog prowadzi spokojne życie na ziemskiej prowincji. Pewnego dnia przybywają do niego trzej dziwni młodzieńcy pochodzący z odległej planety Niburu, prosząc o pomoc w odnalezieniu Króla Zachodnich Smoków. W podróży Ram Dassowi towarzyszą wuj kombatant i zbiegły android, który wcześniej nauczał chemii w szkole.

Po tym zarysie fabuły (nie zdradzę więcej, by nie psuć przyjemności czytania) odniosłam wrażenie, że książka Julity Grodek to istny koktajl Mołotowa. Autorka do jednego worka wrzuca wątki znane z literatury science-fiction (androidy, odległa przyszłość) i fantasy (smoki), a także motywy zaczerpnięte z powieści szpiegowskiej (Ram Dass nieodparcie kojarzy się z innym znanym agentem JKM, Jamesem Bondem). Wydawać by się mogło, że taki misz-masz motywów będzie raczej gryzł się niczym pies z kotem, ale, ku mojemu zaskoczeniu, tak się nie stało. Autorce udaje się zgrabnie wszystko połączyć i klarownie wyjaśnić, dzięki czemu całość jest wizją świata niezwykle ciekawą i nowatorską.

Narracja książki poprowadzona została dwutorowo. Z perspektywy Ram Dassa; czytelnik uczestniczy w jego poszukiwaniach i włóczędze śladami smoków. Jego działania wydały mi się chaotyczne i przypadkowe, ale dość wiarygodnie wyjaśnione. Drugi wątek tworzy Mary, żona Ram Dassa, która pozostawiona w domu z trójką córek, musi sobie samotnie radzić z różnymi problemami przez wiele miesięcy. I to niestety jest jeden z minusów powieści. Odniosłam wrażenie, że autorka w pewnym momencie za bardzo brnie w stronę powieści obyczajowej, zestawiając na boczny tor świetnie zapowiadający się fantastyczny wątek główny. Przez to zakończenie całej historii wydało mi się nijakie i za bardzo rozmyte oraz dopisane tak naprawdę na siłę, bo jakoś ta historia musiała się zakończyć.

Wszelkie niedociągnięcia, jakie mogę zarzucić konstrukcji fabuły, skutecznie niweluje sposób pisania prezentowany przez autorkę. Użyty język obfituje w barwne i bogate frazy, co wyraźnie wyróżnia tę pozycję na tle innych, bardziej popularnych, powieści fantastycznych. Widać w tym wielkie doświadczenie Julity Grodek, która jest nie tylko pisarką, ale także scenarzystką, tłumaczką i autorką sztuk teatralnych. W opisach różnych sytuacji czy postaci znalazłam wiele smakowitych szczegółów świetnie ubarwiających akcję i sprawiających, że całość czytałam z niekłamaną przyjemnością.

Ram Dass i Król Zachodnich Smoków nie jest lekturą dla każdego. Akcja rozwija się w tempie ślimaka, co dla wielu czytelników może być nużące i odrzucające. Brak tu wybuchów, pogoni czy strzelanin rodem z filmów o Jamesie Bondzie, co z jednej strony uważam za atut, ponieważ mogłam delektować się finezyjnym stylem pisarskim, ale z drugiej od czasu do czasu przydałby się poważny zastrzyk adrenaliny zdecydowanie posuwający akcję do przodu.

Powieść Julity Grodek to nietuzinkowa i ciekawa lektura na długie jesienne wieczory pozwalająca delektować się niebanalną fabułą i połączeniem różnych gatunków literackich. Autorka bawi się konwencją i zaprasza do tej zabawy czytelnika. Bez reszty dałam się pochłonąć jej wizji i chociaż rozłożenie akcentów w fabule i zakończenie nie w pełni mnie satysfakcjonują, to jednak muszę przyznać, że warto sięgnąć po tę powieść. Choćby po to, by przekonać się, co wyjdzie z połączenia motywów science-fiction i jednego z najbardziej rozpoznawalnych bohaterów literatury fantasy – smoka.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka

środa, 9 października 2013

"Modlitewnik amerykański / Luizjański blues/ Viator" Lucius Shepard - recenzja

Zapraszam do czytania kolejnej recenzji. Tym razem "na tapetę" wzięłam trzy minipowieści autorstwa Luciusa Sheparda (inną recenzję jego książki, którą napisałam, możecie przeczytać tutaj).

Fantastyczna uczta


Wydawnictwo MAG po raz kolejny zaprosiło czytelników na wykwintną i wysmakowaną Ucztę Wyobraźni. Tym razem w ręce smakoszy fantastyki oddano trzy utwory, które wyszły spod ręki mistrza literackiej kuchni, Luciusa Sheparda. Nie są to dania obszerne, ale za to sycące apetyty nawet najbardziej wybrednych fantastycznych koneserów, podane w bardzo pięknej oprawie (twarda okładka z intrygującą ilustracją przedstawiającą tło jednego z zawartych w tomie opowiadań), z której słynie seria wydawnictwa MAG.

Jeśli nie słyszeliście nigdy o Luciusie Shepardzie, to czym prędzej musicie nadrobić swoje zaległości. Autor niezwykle interesujących zbiorów opowiadań zawartych w antologiach Krokodylowa Skała i Smok Griaule zabiera nas tym razem w pełną realizmu magicznego, mroku i tajemnic podróż po Ameryce Północnej.

Przystawka: Modlitewnik amerykański

 Historia Wardlina Stuarta zaczyna się od zabicia mężczyzny w barze i dziesięcioletniego wyroku za zabójstwo.

W więzieniu główny bohater dostaje niejako drugą szansę. Tworzy bardzo specyficzne modlitwy do bezimiennego boga, w których prosi o drobne sprawy dla siebie lub współwięźniów. Wkrótce po wyjściu na wolność Wardlin zyskuje sławę, poważanie i szacunek, ale również wrogów, którzy nie cofną się przed niczym by go zniszczyć.

Modlitewnik amerykański to ciekawa historia przedstawiająca przede wszystkim mechanizmy tworzenia się nowych religii i reakcję na nie przedstawicieli już ugruntowanych kultów. W dobie telewizyjnych kaznodziejów religia stała się istnym show, a prosta religijność utonęła gdzieś we wszechobecnym blichtrze i słowotoku biblijnych cytatów, z którego nic nie wynika. Shepard stawia pytanie: a co, jeśli zaczniemy modlić się o rzeczy najprostsze? I właśnie tak czyni Wardlin Stuart, a duża skuteczność jego modlitw diametralnie odmienia jego życie. Oczami Stuarta oglądamy nie tylko walkę o „rząd dusz”, jaką prowadzi jego największy oponent, kaznodzieja Treat, ale również powstanie nowej religii, wardlinizmu, nad którą jej twórca nie ma żadnej kontroli.

Pierwsze danie: Luizjański blues

Witajcie w luizjańskim Grail – mieścienie leżącej tuż poza granicami rzeczywistości, gdzie plemienny szaman spotyka się z Jezusem, a miejscowi modlą się do nich obu.

Małe miasteczko położone gdzieś na uboczu i otoczone bagnami… Czy czegoś Wam to nie przypomina? Tajemnicza i duszna atmosfera, dziwne przesądy i zabobony, a wreszcie mroczny finał tej opowieści sprawiają, że zapada ona w pamięć na dłużej.

Główni bohaterowie postawieni są nie tylko przed trudnym wyborem opuszczenia małego miasteczka, by zacząć wspólne życie, ale również stają przeciwko dwustuletniej tradycji, która zapewnia miastu powodzenie. Walka pomiędzy uczuciem a przeznaczeniem nigdy nie jest prosta, a jeśli w to wszystko wmiesza się prastara istota, Dobry Szary Człowiek, to wynik tej batalii wydaje się z góry przesądzony.

Shepard czerpie pełnymi garściami z literackiej kopalni tworząc przytłaczającą i gęstą atmosferę, a jednocześnie nie traci swojego stylu tworząc postacie złożone wewnętrznie, rozbite między różnymi pragnieniami i dążeniami. Jest to także historia o przeznaczeniu i ogromnym ciężarze, jakim kładzie się ono na ludzkim życiu oraz próbie wyjścia spod jego wpływu.

Drugie danie: Viator

Frachtowiec „Viator”, osadzony na lądzie na odludnym odcinku alaskańskiego wybrzeża, wywiera potężny wpływ na psychikę czterech mężczyzn wynajętych do oceny jego wartości jako źródła złomu.

Z gorącej i parnej Luizjany autor przerzuca nas w zimne i dzikie ostępy Alaski.

W ostatnim opowiadaniu tego zbioru Shepard zawarł swoiste studium obłędu. Thomas Willander, który podejrzewa, że coś jest nie tak z jego współpracownikami, sam wkrótce zaczyna zachowywać się w dziwny sposób.

Historia frachtowca Viator, a także jego ostatniej załogi, staje się punktem wyjścia do przedstawienia ludzkich słabości i motywacji. Autor próbuje pokazać czytelnikowi złożoność ludzkiego umysłu, kruchość psychiki i walkę z niedoskonałościami. Ta bardzo mroczna, przesycona obłędem opowieść, jest przede wszystkim próbą pokazania jak w trudnych warunkach izolacji funkcjonuje ludzki mózg i jak cienka granica oddziela jawę od snu i fantazję od rzeczywistości.

Deser

Życie jest jak pudełko czekoladek – nigdy nie wiesz, co znajdziesz w środku.

Słowa wypowiedziane przez Forresta Gumpa idealnie oddają specyfikę prozy Sheparda. Autor na każdym kroku zaskakuje nie tylko swymi głębokimi przemyśleniami dotyczącymi ludzkiej natury, ale również zwrotami akcji. Ale tak, jak w każdej bombonierce są czekoladki, które smakują lepiej od pozostałych, tak i w tym zbiorze znajdą się niezbyt dobre momenty. Siłą, ale jednocześnie słabością Luciusa Sheparda, są rozbudowane, wielopiętrowe zdania, w których można się czasami po prostu zagubić (przykładowo, niektóre z nich ciągną się na niemal całą stronę). Autor pisze z wielkim kunsztem i wprawą, jednak ta wielowątkowość zawarta w jednym tylko zdaniu może wielu czytelników zniechęcić.

Modlitewnik amerykański. Luizjański blues. Viator nie należą do literatury lekkiej i raczej przeznaczone są dla czytelników wymagających od literatury fantastycznej nieco więcej niż widowiskowych walk, monumentalnych bitew czy magicznych sztuczek. Jednak jeśli poszukujecie w fantastyce czegoś nowego i nietuzinkowego, to niewątpliwie jest tym proza Sheparda.

Recenzja ukazała się na portalu Bestiariusz

środa, 2 października 2013

"Odmiana przez przypadki", Michał Puczyński - recenzja

Dzisiaj zapraszam do czytania recenzji niezwykle ciekawego i oryginalnego zbioru opowiadań.

Deklinacja z zombie i wżurkami w tle

     
Przerabialiśmy już renesans wampirów (wszelkiej maści świecące Edwardy, kolejne wcielenia Drakuli czy seksowni bohaterowie serialu True Blood), wilkołaków (Lykanie z serii Underworld, Alcide i reszta watahy z Czystej krwi), a teraz przyszedł czas na zombie. W kinach króluje World War Z, na ekranach telewizorów The Walking Dead, a niedawno ukazała się pierwsza polska antologia o umarlakach Zombiefilia.

Sięgając po Odmianę przez przypadki, wydawało mi się, że to także zbiór opowiadań o powstających z grobu. Okładka w stylu pulpowych komiksów przyciąga wzrok, ale jednocześnie sugeruje, że będziemy mieć do czynienia z historiami o zombie. Nic bardziej mylnego. Zawartość zbiorku (bo tak można jedynie określić niewielki format książki) to sześć opowiadań, a każde diametralnie różne od poprzedniego. Łączy je tylko szeroko pojęta tematyka fantastyczna i otoczka niesamowitości.

Sama książka, choć niewielkich rozmiarów, przyciąga wzrok i zaskakuje bardzo ładnym i starannym wydaniem. O ilustracji tytułowej już wspomniałam, ale to nie koniec plusów. Antologia została wydana na dobrej jakości białym papierze, bardzo czytelną czcionką, a okładka posiada również skrzydełka zawierające fragment jednego z opowiadań, co obecnie staje się coraz popularniejszym zabiegiem wśród wydawców.

Tomik otwiera Mateusz żywych trupów. Historia opowiada o grupie znajomych trzymających się razem od czasów podstawówki. I byłaby to opowiastka jakich wiele, gdyby nie fakt, że jeden z kumpli to zombie. Pełen rezerwy stosunek niektórych dawnych kolegów do powstałego z martwych Mateusza przypomina sposób traktowania chorych na AIDS – z nadmiernym lękiem, dystansem i nieufnością.

Po świetnym Mateuszu… dostałam tytułową historię, czyli Odmianę przez przypadki. Autor, moim zdaniem, trochę przekombinował i zafundował czytelnikom opowiastkę filozoficzną, która opiera się na pomyśle podróży w czasie. Pytanie zadane w tym opowiadaniu nurtuje pewnie każdego: czy gdybym miał możliwość zmiany przeszłości, to czy bym z niej skorzystał? Problem wart rozważenia, jednak w krótkim tekście gdzieś się zatraca i nudzi. Wyszło to niezbyt interesująco i bardzo zagmatwanie. Możliwe, że całość byłaby ciekawsza, gdyby przyjęła nieco obszerniejszą formę.

Weekend z wżurkami to historia o uzależnieniu od substancji (czy w tym przypadku, kosmicznych stworków), o których działaniu nie do końca wszystko wiadomo. Ciekawy pomysł o dającym do myślenia problemie nałogu i tajemniczym pochodzeniu narkotyku.

Z kolei Baśka to następna historia, która lepiej prezentowałaby się w dłuższej formie, bo przecież tak tajemniczej i fascynującej kobiecie należy się dłuższy tekst. Podobno niedostępna Baśka należy do Mensy, jest także szpiegiem, ale nie wiadomo czyim. Krążą o niej dziesiątki plotek, które – jak sama przyznaje – w większości są prawdziwe. Pewnego wieczora Maurycemu Bule udaje się porozmawiać z tą dziwną kobietą, ale co z tego wyniknie, musicie przekonać się sami.

W poprawnie napisanym Skrobaczu widoczne są elementy horroru – jednego z bohaterów dręczy tajemnicza istota, a żeby dowiedzieć się, kim ona jest, musi on poprosić o pomoc niezbyt lubianego kolegę z dzieciństwa.

Ostatnie opowiadanie, Galaktyczne mrówki, to historia reportera, który cierpi na absolutny brak sukcesów. Ale gdy pojawia się druga szansa, zaczyna zastanawiać się, czy to sprawka siły wyższej, czy raczej zbieg okoliczności. Opowieść została przedstawiona poprawnie, ale mimo ciekawego pomysłu, niezbyt mnie wciągnęła.

Antologia jest bardzo nierówna, bo świetne opowiadania (na przykład Mateusz żywych trupów) przeplatają się w niej ze słabszymi tekstami, aczkolwiek napisanymi w sposób, któremu nie można zarzucić żadnych błędów formalnych – po prostu brak im odpowiedniej atmosfery (Galaktyczne mrówki czy Baśka). Puczyński ma interesujący i niebanalny styl i świetnie prowadzi fabułę. I chociaż czasami pomysły wydają się niedopracowane czy wręcz proszą się o rozwinięcie (Odmiana przez przypadki) to jednak wróżę autorowi świetlaną przyszłość na polskim podwórku fantastyki.

Uważam, że debiut Michała Puczyńskiego jest jak najbardziej udany. Mimo kilku minusów, całość świetnie się broni, a autor w tych sześciu krótkich formach zaprezentował przekrój swoich możliwości i niczym nieograniczonej wyobraźni. Choć antologia jest skromna objętościowo – wydawnictwa przyzwyczaiły już mnie do minimum trzystustronicowych cegieł – stanowi perełkę wśród innych zbiorów opowiadań. Z zaciekawieniem czekam na kolejne krótkie teksty lub długą powieść tego autora.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka