niedziela, 29 grudnia 2013

"Sargon. Wybrańcy Inanny", Krzysztof Milczarek - recenzja

Kolejna książkowa recenzja dotyczy tym razem powieści, której akcja rozgrywa się w Mezopotamii. Sięgnęłam po powieść pana Milczarka z ciekawości, ale też z pewną obawą, bo zajęcia z historii tego regionu, które miałam na studiach, na długie lata zniechęciły mnie do poznawania dziejów Asyryjczyków. Ale nie taki diabeł/demon straszny jak go malują.

Gdyby bogowie żyli wśród nas


Powieści historyczne od wielu lat cieszą się niesłabnącym powodzeniem. Zainteresowanie nimi można tłumaczyć nie tylko chęcią poznania własnej przeszłości, ale także możliwością zagłębienia się w nieistniejący, lecz wciąż fascynujący świat. Dodatkowo, pisarze, wykorzystując różnorodne mity czy eposy, niejednokrotnie mają okazję popuszczenia wodzy fantazji i stworzenia opowieści, w których mityczne postacie i bogowie występują na równi z bohaterami historycznymi.

Sargon. Wybrańcy Inanny jest właśnie powieścią łącząca wymienione przeze mnie wcześniej cechy. Krzysztof Milczarek, autor cyklu poświęconego starożytnemu Babilonowi, przedstawia na kartach swej nowej książki fascynującą historię powstawania jednego z największych państw trzeciego tysiąclecia przed Chrystusem – królestwa Akadu. A że powieści, których akcja osadzona jest w kolebce cywilizacji, czyli w Mezopotamii, próżno szukać na księgarskich półkach, sięgnęłam po nią z zaciekawieniem.

Jeśli imię Sargona Wielkiego nic nikomu nie mówi, to już pierwszy rzut oka na okładkę wystarczy potencjalnemu czytelnikowi, by przekonać się, z jakim okresem historycznym i kręgiem kulturowym będzie miał do czynienia w trakcie lektury. Kamienna głowa uskrzydlonego byka z utrefioną w niezliczone pukle brodą jest tak charakterystyczna dla Mezopotamii, że nie sposób pomylić tej sylwetki z niczym innym.

Narratorem opowieści autor uczynił Szarkaliszariego, syna króla Naramsina i wnuka Sargona Wielkiego, który przedstawia na poły mityczne dzieje swego rodu. Opowiadanie losów akadyjskich królów przez jednego z nich to ciekawy zabieg, bo wprowadza czytelnika w specyficzny klimat książki. Polityka miesza się tu w naturalny sposób z religią, historia z mitami, a wszystko przesiąknięte jest fizyczną obecnością bogów. Dodatkowo, cała opowieść, nieśpiesznie snuta, przypomina narrację starożytnych eposów znanych z mezopotamskich glinianych tabliczek.

Ważną, jeśli nie najważniejszą, postacią jest Inanna, bogini miłości i wojny. Znana również pod imieniem Isztar, stała się siłą napędową fabuły i spiritus movens wszystkich wydarzeń. Piękna i obdarzona dużym wdziękiem, ale jednocześnie niezwykle mściwa i okrutna, przynosiła zgubę nie tylko ludziom, którzy przestawali być dla niej użyteczni lub stanęli na jej drodze, ale również bogom rywalizującym o panowanie nad nimi. Nieposkromiona w dążeniu do władzy, o wybujałym erotycznym temperamencie, wynosiła swoich wybrańców na sam szczyt po to tylko, by zapomnieć o nich w chwili, gdy nie odgrywali już  ważnej roli w jej planach.

O pozostałych bohaterach trudno powiedzieć cokolwiek dobrego czy złego. Postacie męskie to przede wszystkim pionki w rękach Inanny i jej towarzysze w łóżkowych zmaganiach, których to opisów autor nie szczędzi czytelnikowi. Co ciekawe, liczne erotyczne sceny są przedstawione niezwykle poetycko, a zastosowany język przywodził mi na myśl podobne opisy znane z mitologii i eposów Wschodu. Nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że autor korzystał z bogactwa literatury tamtego regionu, tym bardziej, że pan Milczarek z wykształcenia jest historykiem i specjalizuje się w dziejach starożytnego Bliskiego Wschodu.

Rzadko zdarza się, by w powieściach historycznych znajdowały się dodatki, dlatego ich obecność w tej konkretnej książce uważam za duży plus. Tematyka Sargona jest na tyle egzotyczna, że wyjaśnienie wielu terminów bardzo ułatwia odbiór treści. W aneksach znajdują się nie tylko listy dynastii królewskich, ale wymienione są również imiona najważniejszych bóstw czy demonów. Niezwykle przydatny okazuje się katalog nazw geograficznych i ludów zamieszkujących tereny między Eufratem a Tygrysem, szkoda, że autor nie pokusił się jeszcze o sporządzenie choćby schematycznej mapy. Nie mniejszą pomocą służy słowniczek terminów sumeryjskich i akadyjskich czy krótka notka na temat kalendarza.

Sargon. Wybrańcy Inanny to powieść na wskroś fantastyczna, a jednocześnie przybliżająca wycinek z początków historii naszej cywilizacji. Jest to książka przeznaczona nie tylko dla wielbicieli Bliskiego Wschodu, ale również dla tych, którzy interesują się dziejami świata, a nie mają ochoty przebijać się przez opasłe tomiszcza opracowań naukowych. Z mojego doświadczenia wynika, że historia podana w tak przystępnej formie (oczywiście biorąc poprawki na jej popularną postać i podchodząc do niej z odpowiednią dozą krytycyzmu) często okazuje się być wspaniałym punktem wyjścia do zgłębiania najdawniejszych dziejów oraz religii. A że książek traktujących o Mezopotamii jest na rynku jak na lekarstwo, tym bardziej polecam tę lekturę, bo naprawdę warto poznać fascynujące dzieje tego egzotycznego dla nas regionu.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka

piątek, 27 grudnia 2013

"Park Jurajski 3D" - recenzja

Kolejna z troszkę przedawnionych recenzji filmowych. Tym razem jeden z najważniejszych filmów mojego życia. Park Jurajski wywarł na mnie ogromne wrażenie gdy byłam dzieckiem, więc powrót do tego filmu po dwudziestu latach mógł być wielkim rozczarowaniem. Czy tak się stało? Zobaczcie sami.

Gdy dinozaury rządziły Ziemią


Nie będę ukrywać – Park jurajski to jeden z najważniejszych filmów mojego dzieciństwa. Od momentu, gdy po raz pierwszy obejrzałam tę produkcję na ekranie telewizora (a trzeba pamiętać, że były to czasy kaset VHS i filmów przegrywanych w naprawdę marnej jakości), zakochałam się w dinozaurach i paleontologii. Na podwórku przeprowadzałam „badania paleontologiczne” (ku zgrozie większości sąsiadów), namiętnie czytałam każdą wzmiankę o filmie, kolekcjonowałam książki o dinozaurach i figurki tych pradawnych gadów.

Od tamtej pory Park jurajski oglądałam dziesiątki (jeśli nie setki) razy i znam go na pamięć. Co prawda, paleontologiem nie zostałam, ale moja miłość do dinozaurów i tego filmu nie wygasła. Gdy dowiedziałam się, że planowana jest konwersja pierwszego Parku jurajskiego do 3D, w dwudziestą rocznicę powstania produkcji, bardzo się ucieszyłam, że będę miała możliwość wreszcie obejrzeć ten wyjątkowy film na wielkim ekranie.

Przyznaję, że do kina wybrałam się, czując lekki niepokój. A jeśli konwersja okaże się strasznym niewypałem? A jeśli film po tych dwudziestu latach się nie obroni? Na szczęście moje obawy okazały się płonne. Park jurajski w 3D ogląda się miejscami lepiej niż wersję 2D – czasem tylko tło wydaje się nieostre, w szerszych plenerowych planach. Dodatkowo, twórcy poprawili wszelkie niedoróbki, które wcześniej wynikały z braku lepszej technologii. Dzięki temu film ogląda się naprawdę świetnie, a wciągająca i zgrabnie opowiedziana fabuła sprawia, że widz ma wrażenie prawdziwego uczestniczenia w wydarzeniach. Duża w tym też zasługa użytej dwadzieścia lat wcześniej techniki animacji – połączenia mechanicznych dinozaurów z animacją komputerową. Dzisiaj, niestety, nie robi się już filmów w taki sposób, na czym wiele widowisk traci, stając się tylko pokazem komputerowego efekciarstwa, a nie prawdziwej sztuki łączenia różnorodnych technik animacyjnych.


Park jurajski 3D, nawet po dwudziestu latach od premiery pierwotnej wersji, może śmiało konkurować ze współczesnymi produkcjami. Dzięki konwersji i odświeżeniu taśmy (głębsze kolory i wyraźniejsze krajobrazy), ogląda się go przyjemnie, a efekty specjalne w niczym nie ustępują dzisiejszym. Jedyne widoczne piętno, jakie czas odcisnął na tym filmie, dotyczy… sprzętu komputerowego zauważalnego w wielu scenach (wielkie, klockowate monitory już dawno odeszły do lamusa). Dinozaury i bohaterowie pozostali niezmiennie fascynujący.

czwartek, 26 grudnia 2013

"Anatomia dla artystów fantasy" G. Fabry, B. Cormack, M. Cunningham - recenzja. A na końcu mały bonus

Dzisiejszy wpis poświęcony jest rodzajowi książki, jakiego wcześniej nie recenzowałam - poradnikowi. Oczywiście poradnik dotyczy fantastyki, a ściślej mówiąc, rysowania postaci fantastycznych.

I Ty możesz zostać rysownikiem!


Chyba nie bardzo się pomylę, zakładając, że niemal każdy z nas, wielbicieli fantastyki wszelakiej, próbował kiedyś także swoich sił w rysowaniu ulubionych postaci z książek, gier czy komiksów. Efekty tych prac zapewne były różne, nieraz przechodząc nasze najśmielsze oczekiwania, a czasami nadając się tylko do umieszczenia w koszu na śmieci i popadnięcia w zapomnienie. W rezultacie pierwsze kroki w malarstwie czy rysunku zniechęciły jednych do dalszego tworzenia, a innych wręcz przeciwnie – stały się zachętą i inspiracją do dalszego rozwijania talentu.

Anatomia dla artystów fantasy to podręcznik przeznaczony dla wszystkich próbujących swoich sił w portretowaniu, nieważne czy są w tej dziedzinie żółtodziobami, czy już co nieco potrafią. W poradniku autor przedstawił najważniejsze elementy, na które powinien zwrócić uwagę każdy początkujący artysta – począwszy od podstawowych informacji o ludzkiej anatomii, kompozycji i perspektywy, a na sposobach odzwierciedlania ruchu, języka ciała czy mimiki twarzy skończywszy.

Okładka nowego wydania tego kompendium nie pozostawia wątpliwości, że pozycja ta jest skierowana do wielbicieli wszelkich gatunków spod znaku fantastyki. Ekspresyjne, półnagie postacie wojownika i wojowniczki przywodzą na myśl ilustracje książek z cyklu o Conanie Barbarzyńcy. Cały album został wydany na dobrej jakości papierze kredowym, dzięki czemu obrazy są wyraźne, a kolory intensywne.

Książkę podzielono na trzy części. W pierwszej Glenn Fabry omawia podstawy anatomii człowieka (kości i mięśnie), mowę ciała, mimikę i gesty dłoni. Dzięki szczegółowym rysunkom i opisom łatwiej jest wchłonąć te informacje i zaobserwować jak zmienia się ustawienie wspomnianych mięśni czy kości w ruchu. Jeden z rozdziałów traktuje o ubiorze (ważnym ze względu na wyrażanie cech osobowości postaci), a kolejny o tak istotnym dla każdego rysownika posługiwaniu się światłocieniem i kierunkach oświetlenia twarzy. Autor udziela również porad dotyczących ćwiczeń w szkicowaniu, a także podaje kilka pomysłów na to, skąd czerpać inspirację.

Część druga to niemal trzydzieści stron, na których przedstawiono w formie rysunków i zdjęć różne postawy ciała, na przykład podczas wspinaczki po ścianie czy skradania się. Zdjęcia modelki i modela prezentujących różnorodne pozy są doskonałym uzupełnieniem szkiców herosów fantastyki. Dzięki takiemu zestawieniu widoczne jest naturalne ułożenie mięśni i kończyn, a także sposób, w jaki należy je eksponować w przygotowywanej ilustracji. Dwa końcowe rozdziały to katalog najczęściej spotykanych póz, które przybierają superbohaterowie i superbohaterki, w tym przedstawiające układ ciała w czasie walki.

Ostatnia część to galeria postaci, mniej lub bardziej klasycznych, między innymi czarodzieja czy wilkołaka. Każdą z nich autor opatrzył opisem cech charakterystycznych dla danego bohatera, a ilustracje przedstawiają daną istotę z różnych stron i w różnych wariantach postawy.

Anatomia dla artystów fantasy to naprawdę świetny i wyczerpujący zbiór wskazówek dla początkujących rysowników. Nic w tym dziwnego – autor jest znaną postacią w komiksowym świecie. Spod jego ręki wyszły okładki Kaznodzieji, Hellblazera, a także seria Slaine. Glenn Fabry w przystępnych słowach wyjawia tajniki warsztatu. Wskazówki są podane w sposób jasny oraz czytelny i stanowią doskonałe uzupełnienie do ekspresyjnych rysunków. Z kolei zdjęcia pozwalają zaobserwować zmiany w postawie ciała, nawet te, które na pierwszy rzut oka wydają się niewidoczne lub słabo uchwytne.

Moim zdaniem podręcznik doskonale spełnia swoją funkcję. Jest przejrzysty oraz napisany zrozumiałym dla początkującego rysownika językiem i zawiera wiele praktycznych porad. Anatomia dla artystów fantasy może być świetnym punktem wyjścia do dalszego rozwoju dla niedoświadczonego artysty, który szuka nie tylko porad, ale również tak często potrzebnej inspiracji.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka

A na deser, i żeby zachować trochę świątecznego nastroju, zdjęcie mojej choinki. Jak zapowiadałam, wyszywanki wystąpią w roli ozdób.



środa, 18 grudnia 2013

"Neon Genesis… Jaeger", - recenzja filmu "Pacific Rim"

Wiem, że od premiery kinowej filmu Pacific Rim minęło już sporo czasu, ale z różnych względów ta recenzja nie mogła się ukazać na blogu wcześniej. Daję Wam ją teraz, a pod kinową recenzją kilka słów na temat wrażeń z obejrzenia filmu na DVD.

Neon Genesis… Jaeger


Tytuł recenzji nie jest przypadkowy i niech nikogo nie dziwi – nawiązań do klasycznego już anime Hideaki Anno w produkcji Pacific Rim znajduje się bardzo dużo. Jednak dzieło Guillermo del Toro nie okazuje się dosłowną kopią wspomnianego anime, ale raczej swoistym hołdem i wyrazem uwielbienia dla filmów i mang o megapotworach i walczących z nimi gigantycznych mechach.

Fabuła Pacific Rim nie jest skomplikowana i szczególnie odkrywcza, co paradoksalnie stanowi jeden z plusów produkcji. Obcy nie przybyli z kosmosu, ale z Oceanu Spokojnego. W jednym z rowów pacyficznych otwiera się prowadzący do innego wymiaru portal. Wyłaniają się z niego ogromnych rozmiarów potwory, które demolują przybrzeżne miasta i rozpoczynają niszczycielską wędrówkę w głąb lądu, pozostawiając po sobie jedynie zgliszcza. Ludzkość walczy z nimi różnymi sposobami, aż w końcu, zjednoczona wspólnym zagrożeniem, tworzy projekt „Jaeger” zakładający budowę gigantycznych uzbrojonych mechów, które, operowane przez pary pilotów, będą w stanie pokonać bestie.

Głównym bohaterem jest Raleigh Becket, pilot amerykańskiego mecha o wdzięcznej nazwie Gipsy Danger. Obserwujemy jego drogę na szczyt, ale również upadek. Jednak historia Raleigha jest przedstawiona bez nadmiernego ładunku psychologicznego, podobnie jak losy pozostałych bohaterów. Postacie są sztampowe, celowo przerysowane i komiksowe, bo to nie ludzie okazują się w tym filmie najważniejsi – stanowią jedynie dodatek do samej esencji produkcji: niesamowitych scen walk Jaegerów z Kaiju.

A jest na co popatrzeć. Każdy wyłaniający się z oceanu potwór okazuje się inny. Mają pewne gadzio-rybie cechy wspólne, ale różnią się od siebie kształtem głowy, ogona czy wreszcie rozmiarami. Z każdą minutą filmu kolejne pojawiające się stwory są coraz większe. Naprzeciw nich stają gigantyczne mechy dysponujące różnymi rodzajami broni – od działek plazmowych i wyrzutni rakiet po... miecz łańcuchowy. Robotom nadano cechy zewnętrzne charakterystyczne dla przedstawicieli narodu, który go stworzył, dzięki czemu każdy jest niepowtarzalny. Co ciekawe, amerykański Gipsy Danger przypomina nieco Iron Mana, a uważny widz dostrzeże namalowaną na prawej stronie korpusu stylizowaną kobiecą sylwetkę – ciekawe nawiązanie do zwyczaju rysowania kobiet na kadłubach samolotów z Drugiej Wojny Światowej.

Jak już wspomniałam we wstępie, dzieło del Toro jest swoistym hołdem złożonym kinematografii japońskiej, a szczególnie filmom o potworach. Już same nazwy – Kaiju (potwory) i Jaeger (mechy) nawiązują do japońskiej kultury. Co prawda, wyraz jaeger pochodzi z niemieckiego i oznacza myśliwego, jednak w kulturze popularnej Dalekiego Wschodu bardzo częste są odniesienia do tego języka i fascynacja nim. Nie jest to natomiast film obarczony ciężkim tłem psychologicznym jak Neon Genesis Evangelion i raczej bliżej mu do serii o Godzilli.

Muzyka, którą skomponował Ramin Djawadi, doskonale odzwierciedla charakter produkcji. Główny motyw przewija się w najważniejszych momentach i serwowany jest w różnych stylach – od patetycznego po sentymentalny. Ścieżka dźwiękowa świetnie współgra z obrazem, jednak słuchana bez niego wiele traci. A szkoda, bo wcześniejsze kompozycje Djawadiego (np. do Gry o tron), nie tylko znakomicie oddawały klimat i fabułę poszczególnych scen, ale również doskonale obywały się bez towarzyszącego im widoku.

Podsumowując, Pacific Rim to film, który nie udaje dzieła innego, niż jest w rzeczywistości. Nie ma aspiracji do kina psychologicznego – to po prostu radosna rozwałka na gigantyczną skalę i według mnie to okazuje się właśnie siłą tego obrazu. Dostajemy typowe lekkie i przyjemne kino akcji z doskonałymi efektami specjalnymi, dzięki któremu możemy oderwać się na ponad dwie godziny od rzeczywistości. To esencja blockbusterowości i wzorzec dla innych twórców. A więc jeśli lubicie czystą rozrywkę, gigantyczne potwory i macie wolny czas, to gorąco polecam Pacific Rim. Satysfakcja gwarantowana.


Na małym ekranie film, niestety, wiele traci. Cały gigantyzm i efekty, które wciskały w kinowy fotel, tutaj są zbyt zminimalizowane by całkowicie przesłonić fabularne dziury. To film typowo kinowy, a na pewno przeznaczony na duży/wielki ekran i dobre nagłośnienie. Ale mimo wszystko, to nadal po prostu fajny film ze świetnymi efektami specjalnymi i mega potworami.

sobota, 14 grudnia 2013

Nowe "mhroczne" wyszywanki

Dawno nie pokazywałam nowych wyszywanek, bo za bardzo nie miałam czasu ani chęci, żeby stworzyć coś nowego. Ale ostatnio udało się nadrobić zaległości i wreszcie skończyć prace, które gdzieś tam były schowane i nieukończone (zima i długie wieczory sprzyjają wyszywaniu).

Pierwszym obrazkiem, jaki dziś Wam zaprezentuję, jest Dalek w kolorze czerwonym. Prawdopodobnie powstanie z niego poduszka, tak jak poprzednio, ale to pewnie dopiero w okolicy Nowego Roku.


Druga praca to Darth Vader. Wyszywanka nie jest zbyt duża, ale wreszcie udało mi się znaleźć projekt, na którym Vader wygląda jak Vader - ciężko wyszyć jego hełm by przypominał jego samego, a nie jakąś karykaturę.


Trzecia wyszywanka to Cthulhu. Dobrych projektów haftu krzyżykowego  Mackowatego też jest jak na lekarstwo - albo są mało szczegółowe, albo infantylne. Ten poniżej spodobał mi się najbardziej. Tutaj jest wersja bez kolorów...


... A tutaj już ukończona. Prawdopodobnie ten obrazek również będzie wykorzystany na poduszkę.


A na koniec Cthulhu w wersji infantylnej. Nie do końca dobrze dobrałam kolory (macki są słabo widoczne), ale następnym razem już będę wiedziała, jakie odcienie zieleni najlepiej wykorzystać.


Tyle nowych wyszywanek. Część z nich (te małe) wykorzystam jako... ozdoby choinkowe. Będą ciekawym dodatkiem do smoczych bombek i misiów :)

czwartek, 12 grudnia 2013

Coś na progu nr 8 i "Władca umysłów z Marsa"

W tym poście pisałam o nowym periodyku, który od jakiegoś czasu ukazuje się na polskim rynku. Dzisiaj wreszcie znalazłam chwilę (bycie mamą skutecznie uniemożliwia jakiekolwiek regularne życie i pisanie postów), by napisać o najnowszym numerze Coś na progu.

Numer ósmy Cosia, a zarazem drugie Wydanie Specjalne, w całości poświęcony został sylwetce i twórczości Edgara Rice Burroughsa. Przyznam, że aż do momentu obejrzenia filmu John Carter nie miałam pojęcia o istnieniu książkowego cyklu Barsoom, a powstał on przecież sto lat temu (wtedy ukazała się Księżniczka Marsa), a choć wiem, kim był Tarzan, to o jego twórcy nie wiedziałam praktycznie nic.

Wydawnictwo Dobre Historie jak zwykle stanęło na wysokości zadania. W numerze nie tylko została przybliżona sylwetka E. R. Burroughsa, ale także znalazło się miejsce na krótki wywiad z autorem, który ukazał się w 1926 roku. W tym Wydaniu Specjalnym znajdziemy również omówienie cyklu Barsoom i jego najważniejszych cech charakterystycznych oraz krótki artykuł na temat Tarzana. Na koniec możemy poczytać o ekranizacji pierwszego tomu cyklu, czyli o filmie John Carter z 2012 roku i trudnej drodze, jaką musieli przebyć twórcy, by ten film w ogóle powstał. Ostatnie strony to tradycyjne miejsce zarezerwowane dla komiksu (i Tarzan w roli głównej).

Ale to nie wszystko. Największą część Cosia zajmuje powieść Burroughsa, o której kilka słów poniżej.

Władca umysłów z Marsa



Szósta powieść cyklu Barsoom ukazała się w 1927 roku. Głównym bohaterem jest Ulysses Paxton, który w tajemniczy sposób przenosi się na Marsa. Tam przypadkowo dostaje się pod skrzydła Rasa Thavasa, który jest mistrzem w przeprowadzaniu skomplikowanych operacji, przeszczepów i przenoszenia mózgu z jednego ciała w inne. Paxton zostaje uczniem Thavasa i w czasie swej praktyki poznaje niezwykle piękną kobietę, w której ciało Thavas przeszczepił mózg władczyni jednego z królestw...

Tak w skrócie wygląda fabuła. Nie jest zbyt oryginalna ani odkrywcza, postacie są raczej jednowymiarowe, a ich działania można łatwo przewidzieć (zawsze jest jakaś olśniewająco piękna księżniczka, którą główny bohater musi ratować, chociaż trzeba przyznać, że kobiety nie są przedstawione jako istoty słabe). Są więc niebezpieczni wrogowie, którzy dostają za swoje, dozgonne przyjaźnie w drużynie, którą organizuje główny bohater, walki na miecze (a jakże!). Czytając Władcę umysłów z Marsa niejednokrotnie możemy wykrzyknąć: "Ale to już było!". Owszem, jednak weźmy pod uwagę fakt, że powieść została napisana niemal sto lat temu i jak na tamte czasy była olśniewająca i innowacyjna, a autor wyprzedzał swoją epokę (niektóre opisane przez niego technologie, są znane dopiero od niedawna).

Chociaż książka jest przewidywalna, to jednak trudno się oderwać od lektury. Dlaczego? Otóż siła tej historii tkwi nie w akcji, ale w bogactwie i zróżnicowaniu świata, który stworzył autor. Królestwa Marsa, systemy religijne, mieszkańcy, eksperymenty naukowe... Wszystko barwne i urozmaicone, okraszone niezwykłymi przygodami. Dodajmy do tego charakterystyczny sposób narracji - pierwszoosobowa, w formie listów pisanych do autora przez głównego bohatera - która wyraźnie wyróżnia tę powieść spośród innych (dzisiaj już się w taki sposób nie pisze, bo... kto pisze listy?).

Burroughs sprawił, że Czerwona Planeta ożyła i na stałe zapisała się w historii literatury fantastycznej jako miejsce zamieszkałe przez inteligentne istoty. Szkoda tylko, że w języku polskim ukazały się zaledwie dwie części cyklu Barsoom.

piątek, 6 grudnia 2013

"Ziarna Ziemi" Michael Cobley - recenzja

Z okazji Mikołajek mam dla Was nową recenzję książki. Czy warto przeczytać pierwszy tom cyklu Ogień ludzkości? Przekonajcie się sami.

Gatunkowy gulasz w kosmicznym sosie


Co zrobi ludzkość w obliczu inwazji innego inteligentnego gatunku? Takie pytanie zadają sobie pisarze fantastyki od lat. Wizji konfliktów zbrojnych toczonych z kosmitami było tak wiele, że trudno w literaturze science-fiction oczekiwać czegoś zupełnie nowego i odkrywczego.

Michael Cobley w Ziarnach Ziemi rozpoczynającym cykl Ogień ludzkości, przedstawia własną wersję pierwszego kontaktu oraz konsekwencji, jakie ze sobą niesie wojna toczona z chcącym wytępić ludzki gatunek pozaziemskim najeźdźcą. Ziemska populacja chwyta się ostatniej deski ratunku, by przetrwać, i wysyła w przestrzeń kosmiczną trzy statki, tytułowe Ziarna Ziemi. Jeden z okrętów ląduje na odległej planecie Darien. Mija sto pięćdziesiąt lat. Ludzie nie tylko skolonizowali planetę, ale także koegzystują z miejscową ludnością, uczonymi Uvovo, pomagając im jednocześnie prowadzić badania nad ich własną historią. Jednakże pewnego dnia na orbicie Dariena pojawia się delegacja z Ziemi, która, jak się okazuje, przetrwała konflikt sprzed niemal dwóch wieków i obecnie wchodzi w skład większego tworu politycznego, jakim jest Hegemonia Sendrukańska. Wbrew swej woli, mieszkańcy Dariena zostają wciągnięci w rozgrywki polityczne pomiędzy dwoma potężnymi siłami, a w rezultacie w międzygalaktyczny konflikt.

Okładka książki nie wyróżnia się za bardzo na tle innych obwolut powieści należących do gatunku sf. Utrzymana w niebieskiej tonacji przedstawia trzy statki kosmiczne (tytułowe Ziarna Ziemi) opuszczające macierzystą planetę. Moim zdaniem nie przykuje wzroku na dłużej, leżąc na księgarskiej półce, aczkolwiek nie wydaje się też szczególnie odpychająca. Po prostu jest to poprawna i przeciętna ilustracja do kolejnej pozycji fantastycznej.

Blurb, jak i pierwsze strony powieści, sugeruje inną historię, niż się spodziewałam. Z każdym rozdziałem (a jest ich niemało, bo aż pięćdziesiąt sześć) opowieść ewoluuje i prowadzi w nieco innym kierunku, a szczegóły fabuły odkrywane są z perspektywy kolejnych bohaterów. I tak to, co na początku mogłoby zapowiadać klasyczną pozycję science-fiction, przeradza się w swego rodzaju dramat polityczny z wątkami terrorystycznymi w tle i grubymi nićmi szytą dyplomacją, a w końcu w obfitującą w technologiczne wynalazki space operę. Czy to źle? Trudno mi to ocenić, bo pomimo tej różnorodności gatunkowej, miszmaszu kultur i kosmicznych technologii powieść jest interesująca i niezwykle wciągająca.

Niemałą zasługę w odbiorze książki odegrało bogactwo ras i tło historyczne, jakie serwuje Michael Cobley. Chociaż początkowo byłam przytłoczona ilością faktów czy opisami kolejnych przedstawicieli inteligentnych istot zamieszkujących wszechświat, to jednak muszę schylić czoła przed autorem za to, że udało mu się stworzyć tak niesamowitą i tętniącą życiem wizję kosmosu. Różnorodność rasowa jest tak wielka, że czasami przydałby się dodatek na końcu książki opisujący najważniejsze cechy poszczególnych gatunków. Podobnie rzecz się ma z historią kosmosu – możliwość zerknięcia do aneksu, by przypomnieć sobie najważniejsze fakty, byłaby wielkim udogodnieniem.

Co ciekawe, w całej historii ludzkość nie gra pierwszych skrzypiec. Ziemia, czy raczej Ziemiosfera, jest tylko pionkiem w grze większych sił i o wiele starszych oraz potężniejszych ras zamieszkujących galaktykę. Wraz z rozwojem akcji mogłam zaobserwować, że mimo swej dotychczasowej marginalnej roli, w ostateczności to od ludzi będą zależeć losy wielu światów, jednak na razie nie wiadomo, w jakim kierunku autor rozwinie ten wątek.

Nakreślenie fabuły zawierającej tak wiele wątków i równorzędnych dla opowieści bohaterów w wielu przypadkach zwiastuje katastrofę. Często rozbuchana, naszpikowana faktami i technologicznymi nowinkami historia wymyka się autorowi spod kontroli i żyje własnym życiem. W przypadku Ziaren Ziemi początkowo również odniosłam takie wrażenie, jednak z czasem zauważyłam, że w tym szaleństwie jest jakaś metoda, a wątki zaczynają zazębiać się i zamykać w pewną interesującą całość.

Pierwszy tom cyklu Ogień ludzkości zapowiada niesztampową, zakrojoną na szeroką skalę epicką opowieść. Autor napisał już trzy części, a czwarty tom powinien ukazać się na anglojęzycznym rynku w przyszłym roku. Mam nadzieję, że poprzeczka, jaką ustawił sobie Michael Cobley, pozostanie nadal tak wysoko ustawiona i seria zachowa swój poziom, a Ziarna Ziemi będą stanowić tylko preludium – bardzo wciągające i zaostrzające apetyt na więcej – do poznawania dalszych losów rozproszonej w kosmosie ludzkości.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka

niedziela, 1 grudnia 2013

Kalendarz ścienny - grudzień

To już ostatnia karta tegorocznego kalendarza. Jakimś cudem udało mi się dzisiaj wygospodarować czas by ją zrobić (między kolejnymi drzemkami i karmieniami Basi).

Grudzień to przede wszystkim Boże Narodzenie, stąd kolorowe bombki. Ale dla mnie grudzień to także premiera drugiej części filmu "Hobbit" - "Pustkowia Smauga" (i choćby film miał kiepskie recenzje, to pewnie i tak pójdę do kina). Dlatego też na dole strony cytat z książki oraz moja mała wariacja na temat Samotnej Góry i okolicy.


W przyszłym roku również zamierzam robić własnoręcznie kalendarz, ale chyba w nieco innej formule, a na pewno na mniejszych kartach. Jaki on jednak będzie - sama jeszcze nie wiem.