czwartek, 20 sierpnia 2015

"Jurassic World" - recenzja

Citius-Altius-Fortius



Dewiza igrzysk olimpijskich, przyjęta przez MKOL w 1913 roku, to nie tylko wzniosła idea, jaką powinni kierować się sportowcy, ale również najlepsza parafraza tego, do czego w dzisiejszych czasach dąży Hollywood.

Aby sprzedać swój produkt – nie oszukujmy się, w tym biznesie chodzi przede wszystkim o pieniądze – twórcy filmowi prześcigają się w tworzeniu kolejnych sequeli, prequeli czy reebootów, bo nic tak nie przyciągnie człowieka do kina jak to, co jest mu dobrze znane. Na dodatek wszystko musi dziać się „szybciej” – bo widz nie znosi nudy, „wyżej” – bohaterowie zmuszeni są do przekraczania kolejnych granic (często są to niestety granice głupoty i absurdu) i „silniej” – wszelkie akcje i reakcje mają w jeszcze większym stopniu oddziaływać na widza, by niemal wcisnąć go w fotel i przygnieść ciężarem „epickich” scen.

Doskonałym przykładem ilustrującym dzisiejszą tendencję do bombastycznego kina jest najnowsza odsłona niemal zapomnianej już serii o prehistorycznych gadach. Jurassic World pokazuje potrzebę współczesnego świata, szukającego sposobu na zwiększenie wszelkich doznań. By generować wielkie zyski, nowo otwarty park tematyczny musi co chwilę zaskakiwać, bo – jak mówi jedna z głównych bohaterek, Claire – same dinozaury nie są już atrakcją, stały się tak powszechne jak słonie w zoo. To, co przyciąga turystów, ma wpływać na podniesienie poziomu adrenaliny. A więc odwiedzający ma możliwość obserwacji tyranozaura w porze karmienia czy ogromnego mozazaura wyskakującego z wody niczym delfin lub orka w oceanarium. W czasie, gdy dorośli zachwycają się orgią krwi w padoku mięsożerców, dzieci mogą pojeździć na małych triceratopsach jak na poczciwych kucykach. Ale największą atrakcję twórcy parku dopiero szykują – ma nią być ogromna gatunkowa hybryda, bo sam tyranozaur nie jest już na tyle straszny i atrakcyjny, by przyciągnąć rzesze nowych widzów. Bez odwiedzających nie ma zysków, a bez zysków – cóż, żadna wielkopowierzchniowa inwestycja nie ma racji bytu.

Co ciekawie, po filmowej serii, która wydawałoby się, że zaczęła zjadać własny ogon i została definitywnie porzucona (Park Jurajski 3 wszedł do kin w 2001 roku), plany nakręcenia kolejnej części zdawały się wyrzuceniem pieniędzy w błoto. Co prawda odświeżona z okazji dwudziestolecia premiery wersja Parku Jurajskiego Stevena Spielberga, przyciągnęła do kin wielu widzów, jednak sukces można było położyć na karb pewnej nostalgii dzisiejszych trzydziestolatków, chcących przypomnieć sobie jeden z najważniejszych filmów dzieciństwa. Po zapowiedziach filmu Trevorrowa twórcy chyba spodziewali się wszystkiego, tylko nie tego, że obraz okaże się ogromnym finansowym sukcesem. A jednak. Jurassic World stał się hitem już w dniu premiery i nie zawdzięcza tego tylko tęsknocie za dinomanią. Okazuje się, że w niemal wyeksploatowany temat można z powodzeniem tchnąć ożywczego ducha i umiejętnie połączyć stare z nowym.

Bo tak naprawdę film Trevorrowa to wielki hołd oddany poprzednim częściom cyklu. Scenarzystom (Derekowi Connolly, Colinowi Trevorrowi, Rickowi Jaffie i Amandzie Silver) udała się trudna sztuka zgrabnego nawiązania do Parku Jurajskiego Spielberga, chociaż nie brak także odniesień do kolejnych, mniej udanych, części. Twórcy niemal na każdym kroku puszczają oko do widza, ale robią to w subtelny sposób (BD Wong w roli doktora Henry’ego Wu od razu przywodzi na myśl swoją młodszą wersję sprzed dwudziestu lat, czerwona flara mająca wywabić tyranozaura przywodzi na myśl podobną scenę z pierwszego Parku…, charakterystyczny Jeep Wrangler czy logo na koszulce jednego z bohaterów to kolejne odniesienia do filmu Spielberga). Widząc takie „smaczki”, wielbiciele serii na pewno nieraz uśmiechną się w czasie seansu. Z kolei Michael Giacchino stworzył ścieżkę dźwiękową łączącą znane motywy muzyczne Johna Williamsa z własnymi kompozycjami, która świetnie wprowadza w klimat opowieści.

Jurassic World, pomimo wielu świetnie zgranych elementów, nie ustrzegł się także błędów i logicznych dziur (jedną z najbardziej kuriozalnych jest biegająca w szpilkach bohaterka, niepozbywająca się tych butów nawet w błocie), które nieco zakłócają odbiór filmu, ale nie aż tak, by nie cieszyć się z seansu i ponad dwóch godzin czystej rozrywki. Bohaterowie, choć nieco sztampowi – zagubiona perfekcjonistka Claire Dearing (Bryce Dallas Howard), pewny siebie były marines Owen Grady (Chris Pratt), bezwzględny Vic Hoskins (Vincent D’Onofrio) czy dwójka niezbyt przepadających za sobą braci – Zach (Nick Robinson) i Gray (Ty Simpkins) – w większości przypadków wzbudzają sympatię, zmuszając widza do uważnego śledzenia ich losów i kibicowania im lub wręcz przeciwnie, życzenia jak najdłuższej i najbardziej bolesnej śmierci. Pomimo tej schematyczności, postacie wzbudzają emocje, podobnie jak kolejne dinozaury pojawiające się na ekranie.

Film Colina Trevorrowa to doskonały przykład na to, jak można na nowo eksploatować dawno wyczerpany motyw. Poza tym to obraz idealnie odzwierciedlający drogę, którą podąża dzisiejsze Hollywood. Czy to źle? Niekoniecznie, bo jeśli robi się to w sposób umiejętny, z ogranych i opatrzonych tematów może wyłonić się świetna hybryda łącząca pokolenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze obraźliwe będą usuwane.