niedziela, 16 sierpnia 2015

"Terminator. Genisys" - recenzja

Kolejny powrót elektronicznego mordercy



Pierwsza odsłona Terminatora, nakręcona w 1984 roku, to już film kultowy, który bezdyskusyjnie powinien znać każdy miłośnik fantastyki. Powstała siedem lat później kontynuacja zatytułowana Dzień Sądu, w niczym nie ustępuje poprzedniczce – więcej, dla wielu fanów jest dziełem jeszcze lepszym i stawianym na pierwszym miejscu w rankingu całej filmowej serii. Kolejne dwie odsłony (2003 i 2009 rok), stworzone bez wprawnego oka Jamesa Camerona, nie odniosły takiego sukcesu jak pierwsze i wydawa- ło się, że to już koniec walki ludzi z terminatorami na kinowym ekranie.

Nic bardziej mylnego. Hollywood za bardzo kocha powroty do tego, co już znane, serwując kontynuacje serii, wydawałoby się, już mocno wyeksploatowanych. Dlatego pogłoski o nakręceniu kolejnego Terminatora wywołały niezły ferment. Jak to, znowu? Czy producenci niczego nie nauczyli się po porażkach Buntu maszyn i Ocalenia? Mimo różnych spekulacji i obaw, film powstał i… jest świetny.

Terminator: Genisys to kolejna historia walczącego z cyborgami Johna Connora (Jason Clarke). Akcja rozpoczyna się w roku w 2029. Przywódca ludzkości przeprowadza akcję ostatecznego unicestwienia Skynetu, atakując jednocześnie dwa punkty, w których system ma swoje najważniejsze bazy. Operacja zakończyła się jednak połowicznym sukcesem, dlatego Connor wysyła w przeszłość (do 1984 roku) swego przyjaciela Kyle'a Reese'a (Jai Courtney), by ten uratował jego matkę przed terminatorem…

Brzmi znajomo? Oczywiście. Tak mniej więcej wygląda fabuła pierwszego Terminatora. Nie jest to jednak reboot serii, ale historia alternatywna. I chwała twórcom za ten oryginalny pomysł, bo widz znający wcześniejsze filmy teoretycznie wie, co się wydarzy, ale jednak daje się zaskoczyć kolejnymi zwrotami akcji. Na pierwszą niespodziankę natyka się już w momencie przeniesienia Kyle’a w przeszłość – John zostaje zaatakowany przez udającego człowieka cyborga i nie wiadomo, czy przeżył tę napaść. To wydarzenie ma kolosalne znaczenie, bo wywraca przeszłość do góry nogami. I tak, Reese, spodziewający się spotkania z nieśmiałą i zahukaną kelnerką, jaką miała być w 1984 roku Sara Connor, spotyka kobietę pewną siebie, odzianą w ramoneskę i sprawnie posługującą się bronią palną (Emilia Clarke). A to dopiero początek.

Terminator: Genisys to film czerpiący pełnymi garściami z obrazów Jamesa Camerona. Widz spotka starych „dobrych” znajomych – T-101, T-1000 i wreszcie podstarzałego T-800, który jest dla Sary kimś w rodzaju obrońcy i zastępczego rodzica, a ona sama nazywa go pieszczotliwie „Popsem”. Niemal na każdym kroku twórcy puszczają oko do widza, serwując znane mu sceny czy kwestie („I’ll be back”) w nowym wydaniu. Być może niektórych fanów to akurat zniechęci do filmów, ale dla wielu odnajdywanie nawią- zań i skojarzeń będzie po prostu świetną zabawą.

Niewiele osób wyobraża sobie Terminatora bez Arnolda Schwarzeneggera, dla którego ta rola była przepustką do sławy. Nie inaczej jest w „Genisys”. Co więcej, samego Arniego jest… więcej. Znany z części pierwszej T-101/T-800 to odmłodzona komputerowo wersja aktora. On sam pojawia się we własnej postaci już jako mocno posunięty w latach obrońca Sary Connor, który – jak sam często powtarza - „jest stary, ale wciąż użyteczny”. Rola Schwarzeneggera ogranicza się właściwie do nieco pastiszowych i komediowych kwestii, ale jednocześnie jest dość istotna z punktu widzenia relacji łączących terminatora z Sarą.

Niewątpliwie najlepszą rolę otrzymał Jason Clarke. John Connor w jego wykonaniu to twardy i nieustępliwy bojownik o przyszłość ludzkości, który nie zawaha się przed poświęceniem swoich żołnierzy, by tylko zniszczyć Skynet. Nienawiść do systemu sprawia, że Connor staje się głównym celem ataku. W rezultacie w alternatywnej historii, w której główną rolę gra system Genisys/Skynet, to John staje się jego obrońcą.

Ciekawą postacią, która właściwie pojawia się tylko w kilku scenach, jest Alex, grany przez Matta Smitha, najbardziej znanego z roli Jedenastego Doktora Who. Jego charakterystyczna twarz miga tylko przez chwilę, jednak w wydarzeniach kluczowych dla całego filmu.

Role Sary i Kyle’a budzą najwięcej kontrowersji. Dla wielu widzów to Linda Hamilton pozostanie matką Johna Connora, a Emilia Clarke co najwyżej może nadal bawić się w królową w Grze o tron. Niestety, Clarke – choć nieco podobna do Hamilton fizycznie i równie dobrze posługująca się wszelką bronią palną – sprawiła, że matka zbawcy ludzkości wydaje się bardzo miałka i nijaka. Z kolei Jai Courtney jako Kyle Reese to kompletne nieporozumienie. Między dwojgiem bohaterów nie ma żadnej chemii, a wątek romansowy jest sztuczny i po prostu drętwy.

Na szczęście Terminatora: Genisys nie ogląda się dla romansu, ale akcji. A tej nie brakuje. Nie są to może tak nowatorskie sceny jak w filmach Camerona (szczególnie, gdy przypomnimy sobie o przenikającym przez kraty półpłynnym T-1000), ale jednak robią- ce wielkie wrażenie (pościg helikopterami czy jazda autobusem po moście Golden Gate)

 Najnowsza odsłona Terminatora to przede wszystkim hołd złożony dwóm pierwszym filmom, czerpiący z nich pełnymi garściami (co słychać także w ścieżce dźwiękowej autorstwa Lorne Balfe). Dzięki takiemu posunięciu powstał film, który przyciągnie przed wielki ekran zarówno starszych widzów, pamiętających kinowe seanse dzieł Camerona, jak i młodszych, dla których wyznacznikiem jakości serii są telewizyjne Kroniki Sary Connor. Czy będzie to udany powrót do świata przyszłości, zależy już od nich samych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze obraźliwe będą usuwane.