piątek, 29 kwietnia 2016

"Boski ogień", Brian Staveley - recenzja

Dzieci swojego ojca



Rodzicielstwo to ogromna odpowiedzialność, której nie każdy jest w stanie podołać. Jeszcze większa spoczywa na rodzicach, których potomstwo w przyszłości zajmie miejsce u steru władzy, a na ich barkach ma zostać złożony ciężar odpowiedzialności za losy tysięcy lub milionów ludzi. Dla wielu władca jest tylko wizerunkiem na monecie, dla dzieci króla czy cesarza – to ojciec zazwyczaj niemający czasu, by pobawić się z synami lub przytulić córkę.

Sanlitun hui’Malkeenian osierocił troje dzieci, które poznaliśmy w pierwszym tomie Kroniki Nieciosanego Tronu. Dzieci cesarza wprowadzały czytelnika w intrygi rozgrywające się na dworze zmarłego cesarza Annuru, a także przybliżały sylwetki bohaterów (choć trzeba przyznać, że dość powierzchownie). W Boskim ogniu wydarzenia nabrały wreszcie tempa, jest więcej polityki, ale też wiele tajemnic nadal czeka na wyjaśnienie.

Najważniejszym wątkiem, który wyraźnie wybija się ponad wszystkie inne, jest rola zmarłego cesarza jako rodzica. Kaden, Valyn i Adare na każdym kroku dowiadują się nowych – czasem nie do końca przyjemnych – rzeczy o swoim ojcu. Okazuje się, że Sanlitun był dla własnych dzieci zagadką. Wychowane w pałacu (Adare) lub na krańcach imperium, z dala od domu (Valyn i Kaden), nie zdawały sobie sprawy zarówno z tego jakim był cesarzem, ale też jakim człowiekiem prywatnie. Strzępy wspomnień z dzieciństwa chłopców czy częstsze, ale jednak nacechowane społeczną rolą kobiety, spotkania Adare, ukazują słabość relacji rodzicielskich, przyćmionych całkowicie przez obowiązek wobec cesarstwa. To z kolei rzutuje na przyszłość nie tylko trojga spadkobierców, ale również całego Annuru, ponieważ bohaterowie nie do końca wiedzą, komu mogą zaufać i z kim cesarz zawarł potajemne sojusze.

Ten interesujący motyw jest jednocześnie słabym punktem całej intrygi. Cesarski dwór wydaje się składać raptem z kilku osób - jak na tak wielką domenę, ludzi nią zarządzających powinno być o wiele więcej, a klik walczących o władzę i wzajemnie się eliminujących, co najmniej kilka. Tymczasem, Staveley ogranicza się do bardzo wąskiego grona arystokracji, pozostawiając następcę tronu, Kadena, niejako samemu sobie i pozbawiając go zupełnie politycznego zaplecza. Prawdopodobnie wynika to z braku doświadczenia autora lub strachu przed udźwignięciem większej liczby intryg. Mam nadzieję, że w kolejnych tomach to się zmieni, a na horyzoncie pojawią się nowi, ciekawi oponenci lub poplecznicy.

Na szczęście pisarz lepiej poradził sobie z rozwojem losów głównych bohaterów. Cud, który stał się udziałem Adare, zmienił ją, uzyskała potrzebne poparcie, ale jednocześnie uczynił z niej marionetkę – rzutka i pomysłowa kobieta, znana z tomu pierwszego, tu wydaje się zbytnio dawać porwać nurtowi wydarzeń i nie panuje nad nimi.

Z kolei Kaden, potulny mnich, który wydaje się kompletnie nie pasować na cesarza Annuru, niemający praktycznie politycznego przygotowania i koneksji, pokazuje, że jednak intryganctwo odziedziczył we krwi, a umiejętności zjednywania sobie ludzi wyssał wraz z mlekiem matki. Ta przemiana jest najbardziej zaskakująca i naprawdę ciekawa jestem, jak potoczą się dalsze losy tej postaci.

Najmniej przypadł mi do gustu nowy Valyn. Były kettralowiec jest zbyt zaślepiony żądzą zemsty na osobach odpowiedzialnych za śmierć ojca, by zrozumieć, że czasami należy odłożyć swoje ambicje i zrobić coś, co ocali wiele ludzkich istnień. Jego ślepe dążenie do ukarania Il Tornji oraz wiara w zdradę Adare, sprawiają, że to, co robi, wydaje się zwyczajnie… głupie, a on sam zachowuje się jak rozkapryszone dziecko, które pragnie nieosiągalnej zabawki.

Znów najciekawszy okazał się Ran Il Tornja. Regent, okazuje się być osobą o niepospolitych umiejętnościach dowódczych oraz niezwykle żywym umyśle, który ukrywał pod powłoką nieporadności. Czytelnik wreszcie poznaje jego pochodzenie, a ono wyjaśnia liczne talenty kenaranga. Il Tornja jest coraz bardziej intrygujący, ponieważ trudno odkryć motywy jakie nim kierują, a także ostateczny cel, choć ten został delikatnie zasugerowany. To chyba najbardziej niejednoznaczny bohater cyklu Staveley’, z którym warto się zapoznać.

Muszę przyznać, że Staveley znacznie rozwinął swój warsztat od czasu Dzieci cesarza. W drugim tomie umiejętnie tworzy sytuacje, w których czytelnik poznaje cele bohaterów z różnych perspektyw. I tak, z jednego źródła możemy wywnioskować, że pobudki jednego bohatera są jak najbardziej szlachetne, by za chwilę odkryć – za sprawą innej postaci czy wydarzenia - że jednak te działania są złe i prowadzą do katastrofy. Takie przedstawianie spraw umiejętnie buduje napięcie, komplikuje intrygę, ale pokazuje także, że nikt nie jest czarno-biały, a w każdym działaniu tkwi odcień szarości.

W Boskim ogniu jest sporo polityki, ale autor nie stroni również od krwawych scen rzezi i przemocy. Czytelnik dowiaduje się nieco więcej o tajemniczej rasie Csestriimów i systemie religijnym (ciekawa, choć ostatnio często spotykana, koncepcja bogów chodzących pomiędzy ludźmi, tu utożsamiana z ludzkimi uczuciami). Ten tom zdecydowanie zaostrza apetyt na więcej i sprawia, że z niecierpliwością czekam na dalsze wpisy do Kroniki Nieciosanego Tronu.

Recenzja ukazała się na portalu Polacy nie gęsi i książki czytają

Tytuł: Boski ogień (The Providence of Fire)
Autor: Brian Staveley
Tłumacz: Jerzy Moderski
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 808
ISBN: 978-83-7818-743-1

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze obraźliwe będą usuwane.