poniedziałek, 11 marca 2019

"Kapitan Marvel" - recenzja

Powody, dla których poszłam do kina


Recenzja może zawierać minimalne spoilery, dlatego czytasz ją na własną odpowiedzialność.

Trudno mnie określić fanką MCU. Na początku, gdy w kinie debiutowali Avengersi, Thor i Iron Man, uniwersum jeszcze mnie bawiło i interesowało, jednak od dawna kolejne filmy zwyczajnie mnie nużą. Serial superbohaterski stał się właśnie tym - długim serialem, a kolejne powiązania między filmami i telewizyjnymi produkcjami są dla mnie równie niezrozumiałe co czarna magia. Na Kapitan Marvel wybrałam się z jednego powodu - Ben Mendelsohn. Czy coś więcej trzeba dodawać? Co zaskakujące, po seansie okazało się, że film jest całkiem przyjemny. Ale o tym niżej.

Rewolucja czy jej brak?

Film już przed premierą otaczała aura może nie skandalu, ale przynajmniej konkretnej gównoburzy. Oczywiście chodzi o główną bohaterkę i “nachalnie promowany feminizm”. Jak na mój gust nic takiego nie miało miejsca. Carol Danvers jest silną kobietą, która właściwie od początku musiała walczyć o swoje miejsce w świecie, do którego według innych nie należy. Ba, ona nie ma prawa należeć! Ale jednak Carol uparcie dąży do wyznaczonego przed siebie celu i nie poddaje się. Życiowe doświadczenia sprawiają, że rzadko się uśmiecha, jest sarkastyczna i bezczelna i zawsze twarda (kto nigdy nie musiał zawalczyć o siebie, ten wie, że to niestety integralna część tej walki). I to mi się w niej bardzo podoba i uważam, że Brie Larson wcielająca się w postać Carol, zagrała ją bardzo dobrze.

Kapitan Marvel zarzuca się brak rewolucyjności i nowatorstwa. Czy to źle? Niekoniecznie, bo film zapewnia dwie godziny solidnej rozrywki, a origin story kolejnej postaci nie jest akurat miejscem na eksperymenty. Prosta fabuła świetnie tworzy tło dla historii tytułowej bohaterki i doskonale odzwierciedla jej charakter. W to wszystko wpisują się postacie drugoplanowe, które bardzo dobrze współgrają z całą opowieścią.

Jednym z najczęściej przedstawianych zarzutów jest brak dynamiki w scenach walk. Moim zdaniem nie są one może zbyt rewolucyjne (jak przedstawić walkę wręcz w sposób nowatorski? Raczej trudno o coś takiego), ale przyjemne dla oka. Szczególnie podobały mi się walki prowadzone w końcówce filmu, gdzie są one rozgrywane światłem broni (niebieskie i zielone smugi) oraz mocą Kapitan Marvel.

Drugi plan

No właśnie, dalszy plan… Mamy tutaj młodego Nicka Fury (absolutnie świetny Samuel L. Jackson), epizodyczną właściwie rolę agenta Coulsona (zwanego Nowym) i… Goose’a, przeuroczego kota, który... nie napiszę dalej, bo będzie mega spoiler.

Na osobny akapit zasługuje Talos, czyli Ben Mendelsohn. Zmiennokształtny jak każdy przedstawiciel rasy Skrulli, gra pierwsze skrzypce wśród swoich ludzi (jakkolwiek to nie zabrzmi). Wydaje mi się, że aktor doskonale bawił się na planie, bo kilka żartów było naprawdę fantastycznych (no dobrze, może wyłącznie dla mnie lub innych jego fanek), a i w zielonym mu do twarzy. Postać Talosa jest bardzo interesująca i jak to zwykle z bohaterami granymi przez Mendelsohna bywa, nie do końca jednoznaczna.

Oglądać czy nie?

Jak wspomniałam na wstępie, na film poszłam wyłącznie przez wzgląd na Bena Mendelsohna. I po seansie wyszłam zadowolona, bo to film przyjemny, taki, który postawiłabym pomiędzy Ant-manem (którego bardzo lubię) a Strażnikami Galaktyki (których lubię zdecydowanie mniej). Film ma świetny humor (nie przeszarżowany jak miejscami w Strażnikach… właśnie), ciekawą, aczkolwiek przewidywalną fabułę z bardzo fajnym twistem i przesłaniem, które mocno do mnie przemawia: nie muszę nic nikomu udowadniać.

Jeśli chcecie spędzić przyjemne dwie godziny w kinie - koniecznie się wybierzcie, bo warto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze obraźliwe będą usuwane.