Dzisiaj recenzja książki z rodzaju tych, które rzadko czytam - self-publishing. Ale być może wkrótce pojawi się takich recenzji więcej, ponieważ wreszcie mam czytnik ebooków. A i lektura takich dzieł może być czasami zabawna (a przede wszystkim pouczająca).
Bliskie spotkania trzeciego stopnia z
self-publishingiem
Moje nastawienie do self-publishingu jest bardzo ambiwalentne.
Z jednej strony, taka forma publikacji może być wielką szansą dla
początkującego autora. Niski nakład kosztów (czasami ich brak) przy
jednoczesnej niemal nieograniczonej formie dystrybucji przez internet (ebook)
to pokusa nie do odparcia i często jedyny sposób na zaistnienie na literackim
podwórku. Jednak jest i druga strona tego medalu – internet przyjmie i
przemieli wszystko, więc także dzieła bardzo niskich lotów, które nigdy nie
powinny ujrzeć światła dziennego. Często autorzy dumni ze swych dzieł i
zachęcani przez znajomych zapominają o tym i publikują wszystko jak leci – ze
szkodą dla naprawdę wartościowych rzeczy.
Dlaczego o tym piszę? Powieść Mateusza Kudrańskiego Co
wylądowało w lesie Rendlesham? to typowy przykład self-publishingu, który
pokazuje, że pominięcie niektórych aspektów procesu wydawniczego nie zawsze
wychodzi książce na zdrowie.
Powieść zaczyna się dość niewinnie. Poznajemy dwie rywalizujące ze sobą grupy nastolatków. Wśród nich jest czworo Anglików, para Amerykanów oraz dwóch braci pochodzenia polskiego. Jedni po cichu zazdroszczą drugim i robią im niewybredne dowcipy. W wyniku dziwnego splotu okoliczności wszyscy muszą połączyć siły i współpracować by wyjaśnić zagadkę, dlaczego świat nagle niemal stanął w miejscu.
Dziwne wypadki, światła w lesie, obcy i armia to
doskonały przepis na ciekawą książkę. Autor opiera swoją powieść na wydarzeniach,
które na początku lat osiemdziesiątych rozegrały się w lesie Rendlesham. Do
dzisiaj nie wyjaśniono, co tak naprawdę miało tam miejsce: wizyta obcych czy
raczej testy przeprowadzane przez wojskowych? Spekulacjom nie ma końca, a Kudrański
miesza ze sobą wszystkie teorie. To akurat jest bardzo dobrym rozwiązaniem, bo
sprawia, że fabuła jest różnorodna i ciekawa, jednak nie przesłania niedoróbek, o których nieco później.
Jak wspomniałam wcześniej, bohaterami książki są
nastolatkowie z typowymi dla nich problemami. A więc jest i złamane serce
(niejedno), i skryta miłość, i chęć przełamania własnych lęków. Niestety, nie
mogę napisać, że te wątki są przedstawione w atrakcyjny sposób. Szczerze
mówiąc, postacie były tak szablonowe, a ich zachowanie przewidywalne, że z
żadną z nich nie byłam w stanie się identyfikować. Najgorszy był pewien grubasek
o imieniu Piguła (a jakże, musiał taki być), który w założeniu autora miał być
zabawny i napędzać akcję humorem, a w rezultacie wyszedł bardzo irytujący i
prostacki. Jakoś pierdzenie, rzyganie i paniczne ucieczki w przypadkowych
kierunkach nie bawią mnie. Nie wiem, może mam spaczone poczucie humoru.
Wszelkie powyższe niedoróbki można by złożyć na karb
niedoświadczenia autora, bo przecież warsztat szlifuje się przez wiele lat, a debiutantom można wybaczyć drobne potknięcia. Jednak
nie można wybaczyć tego, w jakiej formie finalnej ebook (bo taką wersję otrzymałam
do recenzji) został wydany. Dla mnie to po prostu tragedia. Tu właśnie
najlepiej widać brak normalnego procesu wydawniczego, w którym wszelkie błędy
zostałyby wyeliminowane. Wystarczy jedna korekta i redakcja i powieść dałoby
się czytać normalnie. Niestety, autor chyba wyszedł z założenia, że można takie "drobiazgi" pominąć. A to wyraźnie szkodzi samej, skądinąd dość ciekawej,
powieści.
Już pierwsza strona bije po oczach brakiem wcięć akapitowych.
Raz istnieją, innym razem ich nie ma, tak jakby bawiły się z czytelnikiem w
chowanego. Justowanie tekstu? Brak. A wystarczy włączyć odpowiednią funkcję w edytorze tekstu i wszystko
wyglądałoby pięknie i schludnie. W rezultacie w powieści panuje wizualny
bałagan.
Jednak pal licho
wygląd – przecież liczy się treść i na oprawę można przymknąć oczy, tym bardziej, że tekst uzupełniają proste grafiki ilustrujące różne wydarzenia czy postacie. Niestety, w
powieści roi się od niewybaczalnych błędów językowych i stylistycznych. Nie
jestem filologiem polskim, ale notoryczne używanie wyrazu „buzia” w odniesieniu
do ludzkiej twarzy (szczególnie w scenach, które miały być poważne lub
romantyczne) trąci nie tylko infantylnością, ale przede wszystkim nieumiejętnością
używania lub brakiem słownika synonimów. To dopiero początek, bo dalej jest
jeszcze ciekawiej. „Poczuli gorąc”, „oddali się memoryzacji”, „uśmiechając się
symbolicznie” – przytaczam tylko kilka przykładowych błędów, jakie wyłapałaby
zwykła korekta. Tego typu „kwiatki” pojawiają się niemal na każdej stronie.
Czytając czułam rosnącą irytację, bo przebijanie się przez tego typu zwroty
jest jak katorga na Syberii.
Co wylądowało w lesie Rendlesham? miało zadatki na
ciekawą powieść dla młodzieży, ale wymagałoby to jeszcze ogromu pracy,
szczególnie redakcji i korekty tekstu. Autor zdecydował się pominąć te elementy
wydawniczego procesu, tym samym szkodząc całości. W moim odczuciu takie
niechlujne podejście do własnej twórczości jest wyrazem lekceważenia
potencjalnego czytelnika i nie zachęca do sięgnięcia po kolejne dzieło.
Recenzja ukazała się w ramach akcji Polacy nie gęsi i swoich autorów mają
Recenzja ukazała się w ramach akcji Polacy nie gęsi i swoich autorów mają
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze obraźliwe będą usuwane.