Bóg, honor, ojczyzna
Nasz świat niejednokrotnie był areną zmagań, które
zwykłemu człowiekowi nie mieszczą się w głowie. Niezliczone wojny, krwawe
rzezie i pacyfikacje, dramaty bitych i upokarzanych jednostek. To dzieje się od
wieków, tak jakby przemoc i bestialstwo były wpisane w ludzkie DNA. Fale
nienawiści i cierpienia odbijają się echem w innych rzeczywistościach,
sprowadzając na Ziemię największy koszmar, jaki można sobie wyobrazić.
Tak, w wielkim skrócie, wygląda wprowadzenie do cyklu Ostatnia Rzeczpospolita Tomasza Kołodziejczaka. Najnowsza
odsłona to pierwsza część Białej reduty, której lektura
niemal dosłownie wgniotła mnie w fotel.
Trudno w kilku słowach streścić fabułę książki, bo
chociaż można ją czytać bez znajomości poprzedniczek, to czasami wydarzenia są
niejasne. Akcja rozgrywa się w kilku miejscach jednocześnie – na Marsie (ludzka
kolonia, w której młodsze pokolenie mieszkańców chce odizolować się od Ziemi),
w Polsce (śledztwo prowadzone w sprawie śmierci matematyka), gdzieś na Zachodnich
Kresach (ekspedycja geografa) i w Gehennie (losy małego chłopca). Początkowo
odniosłam wrażenie, że wątki w żaden sposób nie będą w stanie się połączyć,
jednak autorowi wyśmienicie udało się je ze sobą spleść.
Bohaterowie Kołodziejczaka są bardzo różni, ale łączy ich
swoista niezłomność. Robert Gralewski jest pracoholikiem nie potrafiącym ułożyć
sobie życia prywatnego, o którego wiecznie martwi się siostra. Kyle Bullcok to
młody gniewny marsonauta uważający, że Ziemia „zostawiła” kolonistów na pastwę
losu. Kajetan Kłobudzki, królewski geograf, eksploruje nowe i nieznane Plany, a
Karl, mały chłopiec wychowany w okrutnej rzeczywistości stworzonej przez
balrogi, próbuje za wszelką cenę przeżyć.
Świat Ostatniej Rzeczpospolitej jest
niczym wyjęty z koszmarnego snu. Większość krajów europejskich nie istnieje. Na
Zachodzie rozlewa się Gehenna, kraina, nad którą panują niepodzielnie istoty z
innego Planu (świata). Wschód opanowała Czerwona Mgła i nikt nie wie, co tam
się dzieje. Jednak Polska nadal walczy, jest ostoją w tym świecie chaosu. Na
tronie znów zasiada koronowany władca, a na ulicach można spotkać… elfy.
Nawiązań do Tolkiena jest bardzo wiele, bo oprócz swoistego powrotu króla,
„uszatków” (jak starszą rasę pieszczotliwie nazywają Polacy) i mithrilowych
gadżetów w powieści występują również wspomniane wyżej balrogi, a uważny
czytelnik znajdzie kilka znajomo brzmiących cytatów.
Kołodziejczak ma niezwykły dar mieszania gatunków, które
na pierwszy rzut oka wydają się ze sobą gryźć. Obok postapokalipsy (ludzkość
próbuje przetrwać po Zaćmieniu) w powieści znalazłam między innymi odniesienia
do fantasy (elfy, magiczne przedmioty i istoty) i science-fiction (Mars).
Całość doprawiono horrorem (opisy tego, co dzieje się w Gehennie). Początkowo
taki miszmasz wydawał mi się zbyt męczący, jednak po kilkunastu stronach
przyzwyczaiłam się, a powieść wciągnęła mnie bez reszty.
Dla niektórych czytelników minusem książki będzie wyraźnie
widoczny i jednoznaczny podział na czarne i białe. Polscy żołnierze są
wspaniali, walczą i giną za ojczyznę, a kto się boi, ten prawdziwy tchórz oraz zdrajca
i czeka go społeczny ostracyzm. Z kart Ostatniej reduty wręcz bije patriotyzm, co można zauważyć przede wszystkim w licznych
dygresjach, w których autor przybliża okoliczności inwazji złowrogich istot. Tu
nie ma miejsca na szarość, wahanie i niezdecydowanie – albo jesteś z nami, albo
przeciwko nam. Balrogi są złe i okrutne, elfy dobre i pomocne. Ja mam dość
mieszane uczucia związane z tą dychotomią. Z jednej strony, w dzisiejszym
szarym i konformistycznym świecie takie postawienie sprawy wydaje się
nierzeczywiste i nieżyciowe, z drugiej – jasne określenie poglądów to powiew
świeżości połączonej z nostalgią nad prostotą życiowych przekonań i kolejne odniesienie
do świata Tolkiena.
Biała reduta to lektura niełatwa.
Liczne opisy aktów przemocy będących na porządku dziennym w Gehennie, ciągłe
poczucie zagrożenia i próby normalnego życia podejmowane przez mieszkańców
otoczonej przez wroga Polski mogą wprowadzić w depresję. Przygnębienie i
przytłaczający smutek towarzyszyły mi niemal cały czas w czasie czytania
książki. Jednak nawet w największej ciemności można znaleźć światło. Czym ono
jest u Kołodziejczaka? Przeczytajcie sami.
Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka
Mówiąc szczerze, skreśliłam ten tytuł już przez samą okładkę... ale po Twojej recenzji jestem skłonna zmienić zdanie. Ostatnio mam ochotę na podobne klimaty, wiec może i dam szansę tej książce :)
OdpowiedzUsuńW tym przypadku przysłowie "nie oceniaj książki po okładce" jest jak najbardziej prawdziwe. Z drugiej strony, okładka jest klimatyczna, nieco komiksowa, a czasami fabuła przypomina mi akcje z komiksów (szczególnie mang) czy z anime. To kawał dobrej fantastyki i bardzo oryginalnej. Teraz czytam pozostałe części cyklu i niedługo powinny pojawić się ich recenzje.
OdpowiedzUsuń