poniedziałek, 29 lutego 2016

"Krew i stal" Jacek Łukawski - recenzja

Fantasy z polskim sznytem



Ponoć najłatwiej pisze się powieści fantasy. Wystarczy narysować mapę z wieloma górskimi pasmami, dodać elfy i krasnoludy, ewentualnie wymyślić jakąś nietypową (najlepiej niską) rasę, gdzieś upchnąć ludzi i smoki, zaplanować konflikt zbrojny na światową skalę, doprawić szczyptą magii i – tadam! – powieść gotowa.

Tak myślą ci, którzy fantasy nie znają i uważają ten gatunek literacki za zwykłe i wyjątkowo niepoważne bajki, które powinny czytać dzieci i to najlepiej te chodzące jeszcze do przedszkola, no, najwyżej do podstawówki. Ale wielbiciele magii, mieczy i smoków wiedzą, że wyobraźnia nie zna granic, a fantasy w duchu tolkienowskim nie jest jedynym, co ten gatunek ma do zaoferowania. Doskonale rozumie to Jacek Łukawski debiutujący powieścią Krew i stal.

Pierwszy tom Krainy Martwej Ziemi opowiada o wyprawie oddziału żołnierzy poza granicę tak zwanej Martwicy – obszaru, w którym sto pięćdziesiąt lat wcześniej zginęło wszelkie życie. Grupa pod wodzą Dartora, starego i zaprawionego w bojach wojownika, ma za zadanie odkryć los innego wcześniej wysłanego oddziału. Jednak prawdziwy cel wyprawy zna tylko przysłany w ostatniej chwili przewodnik. Śmiałkowie spotkają na swojej drodze nie tylko dziwożony, rokitniki czy powrotniki, ale także ludzkich przeciwników niewahających się przed uczynieniem nawet najbardziej desperackiego kroku by zdobyć to, na czym im bardzo zależy.

Debiut Łukawskiego to tygiel, do którego autor wrzucił sporo elementów znanych z klasycznej fantasy. Jest odrobina magii (w tym paleta nadprzyrodzonych istot o słowiańskiej proweniencji), zaklęty miecz, pierwszoplanowa postać owiana nutką tajemnicy oraz ogromne połacie ziemi, przez która przemierzają bohaterowie w poszukiwaniu prawdy (i pewnych artefaktów). Z tych części składowych udało się wykuć ciekawą – choć trzeba zaznaczyć, że niezbyt oryginalną – opowieść, w której autor bardzo często puszcza oko do czytelnika i bawi się konwencją.

Tym, co po pierwszych stronach lektury rzuca się w oczy, jest niezaprzeczalnie język. Łukawski sprawnie się nim posługuje przedstawiając swój świat we wszelkich barwach. Szczególnie urzekły mnie malownicze opisy przyrody – dzięki szczegółom można poczuć, że ten świat żyje, jest niemal rzeczywisty. Z kolei zwyczajne codzienne czynności są pełne detali (czyszczenie miecza sadzą, gotowanie, rozstawianie obozu i tym podobne), które czynią bohaterów bliższymi i bardziej ludzkimi.

Zręczność, z jaką Łukawski posługuje się słowem, widoczna jest przede wszystkim w dialogach. Autor pokusił się o stylizację języka na pseudo-średniowieczną gwarę i ten zabieg udał mu się wyśmienicie. Treść nabiera pewnego subtelnego smaku, a jej czytanie sprawia prawdziwą przyjemność, choć przyznam, że nie każdemu to się spodoba, bo taki język wymaga od czytelnika większego skupienia i uwagi.

Nieco gorzej ma się sprawa z bohaterami. Główna postać, Arthorn (to imię kojarzy mi się nieodmiennie z Tolkienem, ale o tym będzie nieco niżej), jest zbyt sztampowa i przewidywalna. Trudno mi darzyć go prawdziwą sympatią, bo dla mnie był zwyczajnie nudny. Nieco lepiej na tym tle wypada żerca Mathonwa, prawdziwa żmija wśród innych węży. Obiecująco zapowiadają się lord Auriss i czarnoksiężnik Fardor, ale ich role na razie są na tyle małe, że trudno po pierwszym tomie wyrobić sobie na o tych postaciach jednoznaczne zdanie. 

Kobiety reprezentowane są właściwie tylko przez księżniczkę Azure, pełną wdzięku i dziewczęcą następczynię tronu, oraz zmysłową Valeskę. W pierwszym tomie cyklu obie niewiele miały do pokazania (w przypadku tej drugiej nie myślę o jej wdziękach, które prezentowała nader chętnie) i mam nadzieję, że w dalszych częściach serii autor rozwinie w ciekawy sposób wątki z nimi związane. 

Tym, co wyraźnie raziło mnie w czasie lektury „Krwi i stali”, były niektóre imiona czy nazwy. Jak wyżej wspomniałam, imię Arthorn kojarzy mi się z Tolkienem i jego „Władcą Pierścieni”, a konkretnie z Aragornem i Arathornem. Brzmią podobnie, prawda? To nie jedyny przykład wyłapanych przeze mnie podobieństw, bo jest jeszcze miecz Orhystr (znany z „Hobbita” Orkistr) czy kilka innych. Z jednej strony to może przejaw mojego czepialstwa i tego, że twórczość Tolkiena uwielbiam, a na podobne rzeczy jestem wyczulona, ale z drugiej drobny ukłon w stronę dzieł Mistrza wydaje się bardzo na miejscu i można na to przymknąć oko. 

Od strony graficznej powieść Łukawskiego wyróżnia się ładną i klimatyczną okładką (historia miecza, który posłużył za model, jest bardzo ciekawa i została opisana została na facebookowym profilu autora), a także ilustracjami zamieszczonymi wewnątrz książki. Moim zdaniem grafiki autorstwa Rafała Szłapy nie do końca pasują do powieści. Dla mnie są zbyt proste, czasami wręcz infantylne w swej wymowie, nieoddające treści i wręcz gryzące się z krwawą i poważną ilustracją okładkową. 

Podsumowując, „Krew i stal” to powieść przesycona duchem fantasy, czerpiąca z bogactwa gatunku, ale jednocześnie niedająca się porwać głównemu nurtowi. Magia, smoki i bohaterskie czyny zostały podane w sposób bardzo wyważony, a częste kpiarskie wręcz nawiązania do klasyków (Tolkien i Sapkowski przede wszystkim) nadają całości smaku. Jest to powieść godna debiutu literackiego, a zakończenie zaostrza apetyt na więcej.

Tytuł: Krew i stal
Seria: Kraina martwej ziemi
Autor: Jacek Łukawski
Wydawnictwo: SQN
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 384
Numer ISBN: 978-83-7924-584-0

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze obraźliwe będą usuwane.