sobota, 18 lipca 2015

"W imię zasad" (DVD) - recenzja

Wiedzieć, kiedy ze sceny zejść



Kino sensacyjne z elementami akcji i scenami, w których wykorzystywano sztuki walki, święciło triumfy w latach osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych. Do dziś pamiętam, jak z wypiekami na twarzy oglądałam na kasetach VHS popisy Jeana Claude’a van Damme’a, Dolpha Lundgrena czy Stevena Seagala. I choć ten ostatni był najmniej lubianym przeze mnie aktorem, to jednak jego rola w Liberatorze bardzo mi się podobała.

Niestety, to, co dwadzieścia lat temu było fascynujące i ciekawe, dzisiaj staje się już nużące i wtórne. Choć niektórym aktorom udało się powrócić do ścisłej światowej czołówki (między innymi w serii Niezniszczlni), a nawet potraktować swe wcześniejsze dokonania z przymrużeniem oka, wydaje się, że Steven Seagal nawet nie myśli o zmianie image’u i ewentualnej emeryturze. A dowodem jest na to między innymi W imię zasad, film-klisza, który powiela stare i wyświechtane schematy.

Fabuła – co w przypadku tego typu produkcji jest raczej normą – nie powala na kolana. Po nieudanej misji specjalnej Alexander (Seagal) zostaje przeniesiony w stan spoczynku. Próbując jakoś ułożyć sobie życie, zatrudnia się w charakterze złotej rączki w kompleksie miejskich apartamentowców. Gdy jedna z mieszkanek zostaje porwana przez gangsterów, Alexander decyduje się pospieszyć jej z pomocą. Nieoczekiwanie wplątuje się w środek mafijnej wojny między Rosjanami a Chińczykami. Musi stawić czoła dawnemu śmiertelnemu wrogowi i tym razem wyeliminować go raz na zawsze.

Brzmi znajomo, prawda? Rosyjska i chińska mafia już niejednokrotnie krzyżowały życiowe plany filmowych bohaterów, porywając młode i piękne dziewczęta (najczęściej dzieci dawnych przyjaciół głównych bohaterów), którym należy wyruszyć na ratunek. I może ten szablon byłby jeszcze lekko strawny, gdyby twórcy potraktowali całość z humorem i gdyby nie jeden najważniejszy element – dobór aktora do głównej roli.

Nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji, tak jak nikt nie spodziewa się, że Seagal nagle zostanie cenionym aktorem dramatycznym z bogatą mimiką. Kamienny wyraz twarzy niezależnie od okoliczności, lekki półuśmiech i skórzana kurtka to jego znaki rozpoznawcze. Jednocześnie jest to zbawienie i klątwa aktora. Wielbiciele wiedzą, czego można się spodziewać, i dostają to, jednak dla nowych fanów gatunku podstarzały były komandos/żołnierz/najemnik (niepotrzebne skreślić) jest już nie tyle ciekawostką, co zwykłą śmiesznostką (szczególnie w zestawieniu z pięknymi, młodymi bohaterkami, które trzeba koniecznie ratować z opresji – reszty fabuły można się z łatwością domyślić).

Po obejrzeniu W imię zasad postanowiłam bliżej przyjrzeć się dorobkowi reżysera i jednocześnie scenarzysty tego obrazu, Keoni Waxmana. Twórca pochodzący z Honolulu ma w swoim filmowym portfolio między innymi takie obrazy jak: Niebezpieczny człowiek (2009), Protektor (2009), Najwyższy wyrok (2012) czy Demonstracja siły. Ich wspólnym mianownikiem – oprócz oczywistych sensacyjnych tytułów nasuwających proste skojarzenia fabularne – jest osoba głównego aktora, którym jest… Steven Seagal. Cóż, po takiej filmografii obu panów nie ma co spodziewać się wybitnej rozrywki.

Film spółki Waxman/Seagal nie ma właściwie żadnych plusów – przynajmniej ja takich nie widzę. Akcja jest przewidywalna, podobnie rzecz się ma z zachowaniami bohaterów. Wszyscy są czarno-biali, jakby zostali wycięci z jednego szablonu, który powstał kilkadziesiąt lat temu i do dziś nie uległ modyfikacji. Jedyna widoczna zmiana to wiek aktorów, a z niektórymi z nich czas nie obszedł się zbyt łaskawie.

Jak wyżej wspomniałam, są filmowi „koneserzy”, którzy bez mrugnięcia okiem przełkną każdy obraz amerykańskiej gasnącej gwiazdy, jednak ja już wyrosłam z podobnych, sztampowych akcyjniaków. Wolę po raz kolejny obejrzeć swoisty pastisz takich filmów, jakim jest seria Niezniszczalni, niż męczyć się ponad półtorej godziny, oglądając drewniane aktorstwo oraz nieruchomą twarz kilkanaście kilogramów starszego Seagala. Jak śpiewał zespół Perfect „trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść” – tę frazę aktor powinien wziąć sobie do serca i porzucić granie w filmach na rzecz jakiegoś hobby wykonywanego w domowym zaciszu.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze obraźliwe będą usuwane.