To nie jest film, którego oczekiwaliście
Uwaga, recenzja zawiera spoilery!
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce było sobie Expanded Universe. Żyło, rozwijało się i rozrastało przez dobre czterdzieści lat we względnej harmonii. Aż pewnego dnia przyszedł zły Disney i wszystko skasował.
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce było sobie Expanded Universe. Żyło, rozwijało się i rozrastało przez dobre czterdzieści lat we względnej harmonii. Aż pewnego dnia przyszedł zły Disney i wszystko skasował.
Rządy zła trwają do dziś. Dla wielu nastały prawdziwie mroczne czasy, bo kontrolowany przez Disneya Lucasfilm, nie zważając na ich uczucia i oczekiwania, idzie swoją ścieżką, wykorzystując niektóre pomysły zaczerpnięte (lub ukradzione, jak kto woli) z Expanded Universe. Jednak innym dał nadzieję na coś nowego, nieoczekiwanego, coś, czego wcześniej nie było. I choć Przebudzenie Mocy na to nie wskazywało, to jednak Łotr 1 pokazał, że w Disneyu tli się iskierka czegoś dobrego, ba, nawet bardzo dobrego. Ostatni Jedi był testem, który miał pokazać, czy ta iskra rozpali w widzach ogień uwielbienia dla Gwiezdnej Sagi na nowo. Ale jak to z ogniem bywa, nie da się przewidzieć jego skutków. Iskra roznieciła pożar, który podzielił fanów Gwiezdnych wojen…
Na potęgę Posępnego Czerepu, mocy przybywaj!
Moc i odwieczny konflikt dobra ze złem to kwintesencja Gwiezdnych wojen. Jedi i Sithowie, dzień i noc, dwa bieguny siły spajającej całą galaktykę – kto o tym nie słyszał? W Ostatnim Jedi Mocy nie brakuje – wszak jedna z bohaterek wyruszyła na poszukiwania mistrza Jedi i odnalazła go, a główny szwarccharakter “umie w Ciemną Stronę” (chociaż może nie do końca tak dobrze i spektakularnie jak jego przodek, ale jest na właściwej drodze).
Co jednak w momencie, gdy okazuje się, że odnaleziony mistrz ani myśli opuszczać swojej wyspy, na której ma pod dostatkiem wielkookiego drobiu, spokój i ciszę – nie licząc świszczącego wiatru, zacinającego deszczu i dziwnych istot opiekujących się zapomnianą świątynią?
Wątek Luke’a Skywalkera, marzącego tylko o tym, by zostawić go w spokoju, jest jednym z największych zaskoczeń tego epizodu. Dawny chłopak, którego pamiętamy z brawurowego lotu kanionem Gwiazdy Śmierci, bez mrugnięcia okiem oddający się w ręce Imperatora, by spróbować ocalić swego ojca, zamienił się w zgorzkniałego starca nieumiejącego pogodzić się ze swoją porażką. Luke nie zamierza uczyć Rey, ba, nie zamierza biec na ratunek swojej siostrze! Przez lata dzielące Epizod VI od VIII nauczył się wiele o Mocy, a największą prawdą jest ta, że Jedi wcale nie byli tacy święci jak próbuje się ich przedstawiać.
Wątek Mocy przedstawiono nieco inaczej niż w poprzednich epizodach. Istnieje wprawdzie podział na światło i ciemność, jednak mam wrażenie, że nie tak wyraźny jak dotychczas. Samo użycie Mocy pokazano w odmienny sposób – zobaczyliśmy kilka ciekawych sztuczek, których dotychczas nie było i prędzej spodziewalibyśmy się ich w komiksach. Moc pomaga tworzyć połączenie pomiędzy jej użytkownikami i można je wykorzystać w różny sposób – czy to poprzez manipulacje (tak jak to zrobił Snoke), czy też do wytworzenia własnej niezwykle silnej projekcji w innym miejscu (Luke na Crait). Miecze świetlne również mają swoje pięć minut. Walka z pretorianami w sali tronowej Snoke’a jest jedną z ciekawszych w Sadze – nie tyle przez rozmach, co raczej przez swój chaotyczny charakter (Rey walczy bardziej intuicyjnie, natomiast Kylo siłowo).
Rebelia? Nic nowego
Cała galaktyka podporządkowana jest Najwyższemu Porządkowi. Cała? Nie! Jest taka mała baza, gdzie nieugięci członkowie Ruchu Oporu jeszcze stawiają opór (no bo co innego) najeźdźcy. Brzmi znajomo, prawda? Wystarczy podmienić Galów na Sojusz/Ruch Oporu, a Rzymian na Imperium/Najwyższy Porządek i mamy jasną i klarowną sytuację polityczną. Czy aby na pewno? Jedną z bolączek ósmego epizodu jest brak tła politycznego. Jak to się stało, że Snoke tak szybko zdominował Nową Republikę? Dobrze, strzał z bazy Starkiller unicestwił cały system Hosnian Prime wraz z elitą polityczną, ale z kolei Rebelianci – przepraszam, Ruch Oporu – wysadzili samą bazę, więc można powiedzieć, że w rozwalaniu czegokolwiek mamy remis (ze wskazaniem na Snoke’a). Biorąc pod uwagę fakt, że akcja jest bezpośrednią kontynuacją epizodu siódmego, Najwyższy Przywódca (i to dosłownie!) musiałby dysponować ogromnymi zasobami ludzkimi i zapleczem technicznym (poza samą okrąglutką bazą), by opanować taki kawał Republiki w tak krótkim czasie. I tu rodzi się pytanie: skąd takie zasoby w organizacji, która wzięła się właściwie znikąd?
Sam Ruch Oporu wydaje się dość dobrze zorganizowany, chociaż raczej dysponuje niewielkim wsparciem z zewnątrz. Chociaż to jedna organizacja, to w filmie pokazano wewnętrzne rozłamy i rozdźwięk w stylu dowodzenia. Złoty chłopiec, Poe Dameron, na ślepo rzuca się w wir walki, nie bacząc na koszty. Co z tego, że wytłukli nam wszystkie bombowce? Przecież rozwaliliśmy pancernik (a w zasięgu jest jeszcze kilka niszczycieli)! No ale, moi drodzy, pancernik na koncie! Dameron słucha rozkazów wtedy, gdy mu wygodnie i doprawdy, chyba tylko niezrozumiała sympatia Lei sprawiła, że nie postawiono go przed sądem wojennym (swoją drogą, czy rebelianci mają taką formę dyscyplinowania swoich żołnierzy?).
Na drugim biegunie mamy ekscentryczną wiceadmirał Holdo. Kalkulująca na zimno, nie daje ponieść się emocjom, bo wie, że od jej decyzji zależy życie dziesiątek ludzi. Szkoda, że ta postać właściwie pojawiła się i zniknęła, bo dalszy ciąg jej historii mógłby być bardzo ciekawy.
Najwyższy (Nie)Porządek
Tak jak godnym następcą Sojuszu jest Ruch Oporu, tak o podwładnych Snoke’a nie mogę właściwie napisać dobrego słowa. Z resztek Imperium narodził się twór przypominający przedszkolaków nagle obdarowanych wielkimi i drogimi zabawkami, o których używaniu nie bardzo mają pojęcie. Co z tego, że wzorowane na imperialnych niszczyciele są większe, skoro ich dowódcy i tak dają się wywieść w pole maleńkiej flocie? Myślałam, że o braku kompetencji wiem już wszystko, bo oglądałam Rebeliantów, w których imperialni porażają głupotą i kretynizmem, ale to, co wyrabia się z Najwyższym Porządkiem przebija nawet serial dla dzieci. Głównodowodzący siłami zła, generał Armitage Hux, zachowuje się jak niezrównoważony nastolatek (chociaż i tak jest lepiej niż w Przebudzeniu Mocy) i dopiero po śmierci Najwyższego Przywódcy wydaje się odzyskiwać rozsądek (ale tylko odrobinę). Z kolei kapitan Phasma… była. I tyle na jej temat wystarczy.
Sam Snoke, wielka zagadka, o pochodzeniu którego powstały dziesiątki fanowskich teorii, nadal pozostaje tajemnicą. Może i dobrze, bo znając fandom, żadne rozwiązanie nie byłoby zadowalające. Jego śmierć totalnie zaskoczyła wszystkich, ale w moim odczuciu to duży plus – podróbka Imperatora niewiele nowego mogła pokazać (chociaż przyznaję, że korzystanie z Mocy opanował doskonale).
O niektórych postaciach już wspomniałam, ale nie o tych najważniejszych. Z całej trójki najbardziej interesował mnie los Kylo Rena. Rey stała się może nieco mniej irytująca, ale nie powiem, że jej postać przeszła wielką przemianę, bo tak nie było. Jej połączenie z Benem jest bardzo intrygujące, jednak ona sama nie zmienia się. Z kolei Finn… Tak naprawdę jego postać w Ostatnim Jedi to tylko swego rodzaju zapychacz, nic nie wnosi, a niepotrzebnie zajmuje czas na ekranie (wyprawę do Canto Bight, w założeniu drugiej kantyny z Mos Eisley, z powodzeniem można by wyciąć).
Kylo Ren to prawdziwe zaskoczenie tej części trylogii. Obawiałam się o jego losy, bo – nie ukrywajmy, emo-Vader z siódmego epizodu nie jest kimś, kogo można określić jako szwarccharakter. Jednak scenarzyści przyłożyli się do pracy i emo wyewoluował w rozdartego wewnętrznie mężczyznę, a potem w przywódcę Najwyższego Porządku (scena w sali tronowej Snoke’a, gdy Kylo oznajmia Rey, że ani myśli przechodzić na stronę rebeliantów, jest chyba jedną z najlepszych w całym filmie). Kylo dojrzał (trochę późno jak na trzydziestolatka, ale lepiej późno niż wcale) i zapowiada się na ciekawą postać w wieńczącej trylogię odsłonie.
WTFaki i fakapy
Ostatni Jedi to film zaskakujący na wielu poziomach, nie tylko pozytywnie, niestety. Są momenty, gdzie na fabularne głupoty można litościwie przymknąć oko, ale są też takie, w których na usta ciśnie się ogromne, napisane capslockiem CO??? O kilku mniejszych napisałam wyżej, ale palma pierwszeństwa wśród największych głupot w całej Sadze (a i może nawet kinematografii) zdecydowanie należy się unoszącej się w próżni Lei. Wiem, doszukiwanie się logiki w Gwiezdnych wojnach jest jak zamawianie burgera w wykwintnej lanserskiej restauracji, ale… bez przesady. Lotu księżniczki Lei (ach, jaki byłby z tego tytuł!) po prostu nijak nie da się wyjaśnić, nawet Moc jest tu bezsilna i niewystarczająca. Nie wiem, co scenarzyści wtedy brali, ale mam nadzieję, że w kolejnych epizodach rzucą to w diabły. To było tak żenujące, że nawet porgi wybałuszyłyby oczy ze zdziwienia.
Z patosem i humorem
Skywalker stoi na brzegu klifu i wpatruje się w wyciągnięty w jego kierunku miecz świetlny. Rey, wręczająca ten miecz, wyczekująco patrzy na legendarnego mistrza, na którego twarzy maluje się wiele różnych emocji. W tle słychać podniosłą muzykę, a potem kamera odjeżdża i… czekamy dwa lata na to, jak ta scena się zakończy. Patos bije wręcz po oczach, bo to przecież tak doniosła chwila! A co robi Luke? Bierze miecz i… wyrzuca go za siebie. Ta scena dobitnie pokazała, że Ostatni Jedi będzie zupełnie innym filmem niż dotychczas. Patos przełamywany humorem jest tym, czego w poprzednich epizodach brakowało. I tego też oczekiwałam, bo podniosłe frazy wypowiadane przez Jedi nie należą do moich ulubionych.
Zresztą, w tym epizodzie dużo jest scen humorystycznych, aczkolwiek miejscami za dużo (patrz BB-8 i niektóre jego akcje). Jednak w większości jest to humor dobrze dopasowany do sytuacji (ach, cudowna, wspaniała i jedna z najlepszych scena z żelazkiem!) i nie zalatujący Jar Jarem. A porgi w tych ilościach okazały się… strawne.
Gdzie ja już to słyszałam?
W filmie nie zabrakło również easter eggów. I tu znów pokłon w stronę scenarzystów, bo zostały one umiejętnie wplecione w fabułę i nienachalne. Droid mysz przemykający korytarzami, niektóre umiejętnie przerobione znane wszystkim kwestie… Przytoczę choćby słowa Kylo Rena, gdy z wyciągniętą w stronę Rey ręką proponuje jej wspólne rządzenie galaktyką. Brzmi znajomo, prawda? Jak widać, takie propozycje to chyba specjalność rodziny. Pojawienie się zjawy pewnego kurduplowatego zielonego Jedi to również mały powrót do przeszłości. Z kolei bardzo wzruszający był moment, gdy R2 wyświetla Luke’owi wiadomość Lei (Help me, Obi-Wan Kenobi, you’re my only hope), a także chwila, gdy Luke obserwuje zachód podwójnych słońc – tym bardziej, że robi to po raz ostatni.
Niestety, rozczarowuje brak kultowego już I have bad feelings about this, które pojawia się w każdej części Sagi, a częściowo nawet w Łotrze 1.
Po Przebudzeniu Mocy powstało tyle fanowskich teorii, że w pewnym momencie trudno było to wszystko ogarnąć. Mam wrażenie, że specjaliści Lucasfilmu pod kontrolą złego Disneya skrupulatnie zapoznali się z każdą z nich i stworzyli własną. Snoke zginął i nadal nie wiadomo, kim był, Rey okazała się nikim, Leia nadal żyje, a Luke nie. Dla niektórych wielbicieli Sagi to policzek im wymierzony, a dla mnie… miła odmiana.
Tak, Ostatni Jedi ma sporo głupot, kiepską i wtórną muzykę, która czasem bardziej przeszkadza niż pomaga (motyw z Canto Bight za bardzo przypomina kantynowy), ale… ALE… dla mnie to film, który w przeciwieństwie do epizodu siódmego, przesycony jest magią Gwiezdnych wojen. Mam nadzieję, że ta magia będzie trwać i nie zniknie w trakcie drugiego seansu. Ponoć to Rebelia jest zbudowana na nadziei, więc mi chyba nie bardzo pasuje to jej “posiadanie”, ale w tym przypadku mogę być odrobinę rebeliancka.
Recenzja ukazała się na Star Wars Extreme
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze obraźliwe będą usuwane.