wtorek, 4 stycznia 2022

Skywalker. Odrodzenie, Rae Carson - recenzja

W poszukiwaniu sensu istnienia... sequeli



To, że dziewiąta odsłona Gwiezdnych wojen mnie rozczarowała to mało powiedziane. Do dzisiaj nie obejrzałam filmu ponownie - sama myśl o tym, że miałabym w ten sposób stracić czas jest dla mnie niedorzeczna. Skywalker Odrodzenie było dla mnie ogromnym zawodem i sprawiło, że ostatecznie w moim osobistym kanonie sequele nie istnieją.

Gdy pojawiła się książkowa adaptacja filmu stwierdziłam jednak, że ją przeczytam, nie tylko z recenzenckiego obowiązku, ale by też się przekonać czy z filmowej historii uda się w ogóle stworzyć coś co da się czytać. Zazwyczaj wersje powieściowe są ciekawsze, bardziej rozbudowują świat i postacie, a więc miałam nadzieję, że powieść wyjaśni mi choć w minimalnym stopniu ten cały bajzel i miszmasz, jaki zaserwowano widzom w filmie. I na szczęście nie pomyliłam się... aż tak bardzo.

Próba ogarnięcia bałaganu

Filmowa fabuła Skywalker. Odrodzenie jest tak poszatkowana, przedstawiona teledyskowo i bezsensownie, że w trakcie seansu miałam ochotę wyjść z kina (ale rozumiecie, fan lubi się katować, więc zostałam do końca). Szczęśliwie w wersji powieściowej nabiera nieco sensu - niezbyt wiele, ale jednak. Bohaterowie nadal skaczą ze świata na kolejny świat, akcja pędzi na łeb na szyję, ale Rae Carson starała się nadać temu jakiś cel, ramy i… nazwy. Światy zyskały konkretne miana i można powiedzieć funkcje, czego w filmie po prostu zabrakło i istniały na zasadzie "bo tak". Wiadomo nie od dziś, że z pustego to i Salomon nie naleje, jednak autorce udało się uporządkować jakoś filmowy bałagan.


Powyżej jeden z memów, z którym bardzo mi po drodze i który doskonale oddaje moje odczucia względem tego epizodu.

Bohaterowie mniej płascy

Także w kwestii postaci jest lepiej niż w filmie. W tym względzie książka ma przewagę nad filmem, ponieważ znamy rozterki wewnętrzne bohaterów, możemy zajrzeć w głąb ich myśli i pragnień. W tym przypadku powieściowa wersja sprawdza się wyśmienicie, ponieważ lepiej poznajemy bohaterów i ich motywacje. Dużo na tym zyskuje Rey, jednak najwięcej zdecydowanie najciekawsza postać sequeli, czyli Kylo Ren. Nadal twierdzę, że to on powinien przeżyć, bo wtedy byłoby to ciekawsze, jednak muszę przyznać, że książkowy Kylo/Ben jest bardzo przekonywujący i szkoda, że Carson nie miała możliwości by postać jeszcze bardziej rozwinąć.

Dobrze wypada również przedstawienie generała Huksa (ach, jak czekałam na to jego “To ja jestem szpiegiem!”) czy Pryde’a oraz Ostatecznego Porządku (choć ten koncept nadal uważam za chybiony, podobnie jak powrót Imperatora, to w książce jest jakoś sensowniej pokazany). Szkoda, że także tym postaciom nie poświęcono więcej miejsca i ich wątków nie pogłębiono - książka jest wiernym przeniesieniem filmowej fabuły (z naprawdę nielicznymi i marginalnymi wyjątkami) i niestety autorka nie miała tu pola do popisu.


Powyżej jedna z najbardziej memicznych scen filmu. W zasadzie to epizod IX obfitował w wiele memicznych momentów.

Słowo klucz: starać się

Skywalker. Odrodzenie w wersji powieściowej jest o wiele lepsze niż filmowej. Tak jak już wyżej pisałam, autorka starała się nadać fabule większego sensu, uporządkować bałagan, jaki pozostawił Abrams i jakoś wyjaśnić wydarzenia, które zasadniczo na ekranie toczą się z prędkością lawiny zmiatającej po drodze jakikolwiek sens i logikę. Fabularnie nadal jest to kiepska historia, jednak jeśli chcielibyście choć trochę ogarnąć to, co się w filmie wydarzyło, to polecam powieść - pozwala poukładać sobie wszystko i lepiej zrozumieć chaos panujący na ekranie. Carson nie miała tu możliwości by rozwinąć bardziej wątki (choć bardzo się starała), zrobiła jednak co mogła dając nam poprawną książkową adaptację filmu. Można by powiedzieć, że tylko poprawną, ale biorąc pod uwagę to, jak zrealizowano film, pokuszę się o stwierdzenie, że jednak dała z siebie wszystko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze obraźliwe będą usuwane.