sobota, 30 sierpnia 2014

"Arion. Ścieżka wybrańca", Jakub Strzakłowiec - recenzja

Wszystkie grzechy debiutanta



Długo zastanawiałam się, w jaki sposób napisać tę recenzję. Z jednej strony, podziwiam ludzi, którzy, powodowani zachęcającymi opiniami osób nieznających się na pisarstwie (najczęściej rodziny i znajomych czy pani/pana od polskiego), decydują się na wydanie swojej książki; z drugiej – każdy pisarz, niezależnie od dorobku, powinien być przygotowany na ostrze krytyki, które często bywa bezlitosne.

Poniższy tekst nie został przeze mnie napisany by  pastwić się nad debiutantem, czy też nie jest obliczony na hejtowanie (to modne ostatnio słowo) młodego twórcy, ale raczej na pokazanie jakich grzechów pisarskich popełniać nie powinien. A popełnił ich zdecydowanie za dużo, chociaż  wymienię tylko kilka najcięższych.

Grzech pierwszy: wtórność

W literaturze fantasy istnieje pewien kanon, z którego, w mniejszym lub większym stopniu każdy pisarz czerpie: elfy, gobliny, krasnoludy, królowie, doświadczony przez los bohater, który musi uratować świat od zagłady i/lub panowania złego maga. Czerpanie czerpaniem, ale należy robić to z głową, a nie powielać schematy. Goblin Trelo wyglądający i mówiący jak Yoda z Gwiezdnych wojen, zły czarnoksiężnik, którego imienia nie wolno wymawiać, złamany miecz przekuty na nowo… Przykłady można mnożyć niemal w nieskończoność. Taki zabieg jest do przyjęcia w powieści, która miałaby być satyrą na literaturę fantastyczną, a autor, puszczając do czytelnika oko, bawi się konwencją, natomiast w tekścieie „poważnym” po prostu mnie irytował.

Zresztą, już pierwszy rzut oka na okładkę (pomimo że ponoć nie ocenia się po niej książki) pokazuje, że Arion. Ścieżka wybrańca to produkt wtórny. Czytelnik uważnie śledzący rynek wydawniczy bez trudu dostrzeże ewidentną kalkę okładki pierwszego tomu Elfów Bernarda Hennena. Ilustracja podzielona została na dwie części przez wbity pośrodku miecz, na jednej z nich umieszczono motyw etniczny (u Hennena wikiński, tutaj islamski), na drugiej – widoczny w dali zamek (w Elfach strzeliste wieże). Nie wiem, czy decyzja autora była podyktowana chęcią oddania podobieństwa obu książek, czy kierował się jakimiś innymi pobudkami (abstrahuję już od tego, że ilustracja nijak ma się do zawartości). Jeśli to pierwsze, to jest to pomysł chybiony, bo obie powieści bardzo się od siebie różnią.

Grzech drugi: ubóstwo

Dla niektórych ubóstwo jest cnotą, jednak dla powieści ubóstwo słowne to jeden z grzechów najcięższych. Opisy krajobrazów czy miejsc są niezwykle… nijakie. Brakowało mi detali, smakowitych, obrazowych charakterystyk i czegoś, co wyróżniałoby je na tle pozostałych znajdujących się w tekście (znów wtórność, ale własna). Zdania, jakimi posługuje się Strzakłowiec, są proste i krótkie. Wzrok po prostu prześlizguje się po tekście, nie pozostawiając obrazów w umyśle na dłużej.

Niejednokrotnie autor w jednym akapicie upycha kilka wydarzeń, tak, jakby chciał głównego bohatera doświadczyć wszystkimi plagami tego świata. Często są to wydarzenia zwyczajne, codzienne, bez których opisu tekst doskonale by się obył. Nie zawsze „więcej” oznacza „lepiej i ciekawiej”; w tym przypadku oznacza po prostu „nudniej”.

Z dialogami jest nawet gorzej. Są, ale szczątkowe i sztuczne. W większości rozmowy odbywają się poza główną fabułą. „Gawędzili”, „rozmawiali” – tak najczęściej wyglądają dialogi. Z ich opisów nie wynika nic, fabule brakuje dynamiki, którą często wprowadzają konwersacje. Zwyczajność życia, bo przecież komunikacja międzyludzka (w tym przypadku – międzyrasowa) odbywa się przede wszystkim na poziomie werbalnym, tu praktycznie nie istnieje. Jeśli jest, dialogi są sztuczne i nijakie.

Wydawało mi się, że w scenach walk odnajdę wreszcie to, czego brakowało mi wcześniej – przecież walka to żywioł, dynamika, ruch i szybkość. Gdzie tam. Pojedynki opisane są mniej więcej w rytmie: „rachu, ciachu i do piachu” (oczywiście ten zły do piachu). Jeden akapit i Nesko/Arion zdobywa to, co miał zdobyć i po sprawie. Czasami miałam wrażenie, że czytam opis questa z jakiejś gry komputerowej – bohater wchodzi, ubija złego bossa, zdobywa itema i wychodzi.

Postaci w powieści pojawia się sporo, jednak autor (znów) traktuje je niezwykle schematycznie. Tytułowy wybraniec jest doświadczony przez los, ale przecież ktoś, kto ma uratować świat, nie może mieć lekkiego życia. Dodatkowo wszystko przychodzi mu z niezwykłą łatwością – czy to nauka czarów, czy szermierki. Również na miłosnym polu odnosi sukces – jego wybranką jest nie byle kto, ale sama królewna! Postać Nesko/Ariona jest tak nudna i przewidywalna do bólu, że nie raz miałam ochotę rzucić książką o ścianę.

Bohater ma do pomocy drużynę, w skład której wchodzą przedstawiciele różnych ras – jest elf, jest też goblin, w tle przewijają się ludzie. Elf Kael to przyjaciel Ariona z czasów nauki. Postać ma wyraźny potencjał, bo wciąż żyje tylko w cieniu wybrańca i aż się prosi, by coś z tym zrobić. Niestety,  to następna nijaka osoba, o której niewiele można napisać. Goblin Trelo to z kolei produkt yodopodobny, i to aż tak bardzo, że znów miałam ochotę zrobić z książką to, co opisała m w akapicie wyżej.

Brak psychologizacji postaci (nie wiemy, co siedzi w ich głowach, jak przeżywają to, co ich spotyka), brak głębszej refleksji nad wydarzeniami i motywami, jakimi kierują się bohaterowie sprawiły, że każda strona była dla mnie istną drogą przez mękę.

Grzech trzeci: zaniechanie

Ten grzech popełnił przede wszystkim wydawca. W powieści roi się od błędów stylistycznych (jak przez korektę przeszły „fikuśne tarcze” i „tańczące żyły” do dziś nie wiem) i ortograficznych (cię, ciebie pisane wielką literą). Autor konsekwentnie nie odmienia imienia Nesko, chociaż w języku polskim ta zasada obowiązuje (w odniesieniu do imion obcego pochodzenia również). Redaktor i korektor wyraźnie spali, opracowując tę książkę.

Ku przestrodze. Czytasz na własne ryzyko!

Po lekturze Ariona. Ścieżki wybrańca nasuwa się jeden prosty wniosek: z debiutem lepiej zaczekać. Wyraźnie widziałam niedostatki warsztatowe autora, których zatuszować nie da się w żaden sposób. Jedynym ratunkiem dla powieści byłoby przeleżenie kilka lat w szufladzie i dopiero po tym czasie zredagowanie tekstu na nowo, a dla autora – czytanie, czytanie i jeszcze raz czytanie, bo przede wszystkim w taki sposób tworzy się pewną bazę pod przyszłe pisarstwo. Bez tego oraz bez rzetelnej i uczciwej korekty na rynku wydawniczym pojawiają się takie kwiatki jak recenzowana przeze mnie powieść. Jedynym jej pożytkiem jest to, że może służyć ku przestrodze innym osobom, chcącym zbyt wcześnie zadebiutować. A potencjalnego czytelnika ostrzegam: czytasz na własne ryzyko.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze obraźliwe będą usuwane.