Długo zastanawiałam się, w jaki sposób napisać tę
recenzję. Z jednej strony, podziwiam ludzi, którzy, powodowani zachęcającymi
opiniami osób nieznających się na pisarstwie (najczęściej rodziny i znajomych
czy pani/pana od polskiego), decydują się na wydanie swojej książki; z drugiej
– każdy pisarz, niezależnie od dorobku, powinien być przygotowany na ostrze
krytyki, które często bywa bezlitosne.
Poniższy tekst nie został przeze mnie napisany by pastwić się nad debiutantem, czy też nie jest
obliczony na hejtowanie (to modne ostatnio słowo) młodego twórcy, ale raczej na
pokazanie jakich grzechów pisarskich popełniać nie powinien. A popełnił ich
zdecydowanie za dużo, chociaż wymienię
tylko kilka najcięższych.
Grzech pierwszy:
wtórność
W literaturze fantasy istnieje pewien kanon, z którego, w
mniejszym lub większym stopniu każdy pisarz czerpie: elfy, gobliny, krasnoludy,
królowie, doświadczony przez los bohater, który musi uratować świat od zagłady
i/lub panowania złego maga. Czerpanie czerpaniem, ale należy robić to z głową,
a nie powielać schematy. Goblin Trelo wyglądający i mówiący jak Yoda z Gwiezdnych
wojen, zły czarnoksiężnik, którego imienia nie wolno wymawiać, złamany
miecz przekuty na nowo… Przykłady można mnożyć niemal w nieskończoność. Taki
zabieg jest do przyjęcia w powieści, która miałaby być satyrą na literaturę
fantastyczną, a autor, puszczając do czytelnika oko, bawi się konwencją,
natomiast w tekścieie „poważnym” po prostu mnie irytował.
Zresztą, już pierwszy rzut oka na okładkę (pomimo że
ponoć nie ocenia się po niej książki) pokazuje,
że Arion. Ścieżka wybrańca to produkt wtórny. Czytelnik
uważnie śledzący rynek wydawniczy bez trudu dostrzeże ewidentną kalkę okładki
pierwszego tomu Elfów Bernarda Hennena. Ilustracja
podzielona została na dwie części przez wbity pośrodku miecz, na jednej z nich umieszczono
motyw etniczny (u Hennena wikiński, tutaj islamski), na drugiej – widoczny w
dali zamek (w Elfach strzeliste wieże). Nie wiem, czy
decyzja autora była podyktowana chęcią oddania podobieństwa obu książek, czy
kierował się jakimiś innymi pobudkami (abstrahuję już od tego, że ilustracja
nijak ma się do zawartości). Jeśli to pierwsze, to jest to pomysł chybiony, bo
obie powieści bardzo się od siebie różnią.
Grzech drugi:
ubóstwo
Dla niektórych ubóstwo jest cnotą, jednak dla powieści
ubóstwo słowne to jeden z grzechów najcięższych. Opisy krajobrazów czy miejsc
są niezwykle… nijakie. Brakowało mi detali, smakowitych, obrazowych
charakterystyk i czegoś, co wyróżniałoby je na tle pozostałych znajdujących się
w tekście (znów wtórność, ale własna). Zdania, jakimi posługuje się
Strzakłowiec, są proste i krótkie. Wzrok po prostu prześlizguje się po tekście,
nie pozostawiając obrazów w umyśle na dłużej.
Niejednokrotnie autor
w jednym akapicie upycha kilka wydarzeń, tak, jakby chciał głównego bohatera
doświadczyć wszystkimi plagami tego świata. Często są to wydarzenia zwyczajne,
codzienne, bez których opisu tekst doskonale by się obył. Nie zawsze „więcej” oznacza
„lepiej i ciekawiej”; w tym przypadku oznacza po prostu „nudniej”.
Z dialogami jest nawet gorzej. Są, ale szczątkowe i
sztuczne. W większości rozmowy odbywają się poza główną fabułą. „Gawędzili”, „rozmawiali”
– tak najczęściej wyglądają dialogi. Z ich opisów nie wynika nic, fabule brakuje
dynamiki, którą często wprowadzają konwersacje. Zwyczajność życia, bo przecież
komunikacja międzyludzka (w tym przypadku – międzyrasowa) odbywa się przede wszystkim
na poziomie werbalnym, tu praktycznie nie istnieje. Jeśli jest, dialogi są
sztuczne i nijakie.
Wydawało mi się, że w scenach walk odnajdę wreszcie to,
czego brakowało mi wcześniej – przecież walka to żywioł, dynamika, ruch i
szybkość. Gdzie tam. Pojedynki opisane są mniej więcej w rytmie: „rachu, ciachu
i do piachu” (oczywiście ten zły do piachu). Jeden akapit i Nesko/Arion zdobywa
to, co miał zdobyć i po sprawie. Czasami miałam wrażenie, że czytam opis questa z jakiejś gry komputerowej – bohater wchodzi, ubija
złego bossa, zdobywa itema i wychodzi.
Postaci w powieści pojawia się sporo, jednak autor (znów)
traktuje je niezwykle schematycznie. Tytułowy wybraniec jest doświadczony przez
los, ale przecież ktoś, kto ma uratować świat, nie może mieć lekkiego życia.
Dodatkowo wszystko przychodzi mu z niezwykłą łatwością – czy to nauka czarów,
czy szermierki. Również na miłosnym polu odnosi sukces – jego wybranką jest nie
byle kto, ale sama królewna! Postać Nesko/Ariona jest tak nudna i przewidywalna
do bólu, że nie raz miałam ochotę rzucić książką o ścianę.
Bohater ma do pomocy drużynę, w skład której wchodzą
przedstawiciele różnych ras – jest elf, jest też goblin, w tle przewijają się
ludzie. Elf Kael to przyjaciel Ariona z czasów nauki. Postać ma wyraźny
potencjał, bo wciąż żyje tylko w cieniu wybrańca i aż się prosi, by coś z tym
zrobić. Niestety, to następna nijaka
osoba, o której niewiele można napisać. Goblin Trelo to z kolei produkt
yodopodobny, i to aż tak bardzo, że znów miałam ochotę zrobić z książką to, co
opisała m w akapicie wyżej.
Brak psychologizacji postaci (nie wiemy, co siedzi w ich
głowach, jak przeżywają to, co ich spotyka), brak głębszej refleksji nad
wydarzeniami i motywami, jakimi kierują się bohaterowie sprawiły, że każda
strona była dla mnie istną drogą przez mękę.
Grzech trzeci:
zaniechanie
Ten grzech popełnił przede wszystkim wydawca. W powieści
roi się od błędów stylistycznych (jak przez korektę przeszły „fikuśne tarcze” i
„tańczące żyły” do dziś nie wiem) i ortograficznych (cię, ciebie pisane wielką literą). Autor konsekwentnie nie odmienia imienia Nesko, chociaż
w języku polskim ta zasada obowiązuje (w odniesieniu do imion obcego
pochodzenia również). Redaktor i korektor wyraźnie spali, opracowując tę
książkę.
Ku przestrodze. Czytasz
na własne ryzyko!
Po lekturze Ariona. Ścieżki wybrańca nasuwa się jeden prosty wniosek: z debiutem lepiej zaczekać. Wyraźnie widziałam
niedostatki warsztatowe autora, których zatuszować nie da się w żaden sposób. Jedynym
ratunkiem dla powieści byłoby przeleżenie kilka lat w szufladzie i dopiero po
tym czasie zredagowanie tekstu na nowo, a dla autora – czytanie, czytanie i
jeszcze raz czytanie, bo przede wszystkim w taki sposób tworzy się pewną bazę
pod przyszłe pisarstwo. Bez tego oraz bez rzetelnej i uczciwej korekty na rynku
wydawniczym pojawiają się takie kwiatki jak recenzowana przeze mnie powieść. Jedynym
jej pożytkiem jest to, że może służyć ku przestrodze innym osobom, chcącym zbyt
wcześnie zadebiutować. A potencjalnego czytelnika ostrzegam: czytasz na własne
ryzyko.
Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze obraźliwe będą usuwane.