Uwielbiam kino sandałowe. Gladiatora, który na nowo zapoczątkował ten nurt w Hollywood, widziałam niezliczoną ilość razy, podobnie kilka innych, starszych filmów (w tym świetnego Spartakusa z Kirkiem Douglasem). Niestety, chyba żaden "pogladiatorowy" film nie dorównał pierwowzorowi w żaden sposób. Ten ciekawy gatunek filmowy stacza się po równi pochyłej, o czym przekonują mnie kolejne obrazy. Dzisiaj mam dla Was recenzję jednego z takich filmowych potworków.
Quo vadis, Hollywood?
Położone u podnóża Wezuwiusza Pompeje to jedno z
największych odkryć archeologicznych wszechczasów. W wyniku erupcji wulkanu
miasto zastygło w ruchu, a, paradoksalnie, dzięki katastrofie możemy poznać
codzienność jego mieszkańców. Nic więc dziwnego, że Pompeje pobudzają
wyobraźnię, czego wyrazem są liczne powieści oraz mniej liczne, ale za to
spektakularne, filmy.
Na wstępie chciałabym też zaznaczyć, że bardzo lubię tak
zwane kino sandałowe. To przez nie obudziła się moja pasja archeologa i mam do
niego wielki sentyment. Często jednak łapię się na tym, że nie potrafię
spojrzeć na aspekt rozrywkowy hollywoodzkich obrazów, nie rozpatrując
jednocześnie tego czy twórcy zachowali realia historyczne. Można powiedzieć, że
to takie małe skrzywienie zawodowe, które w połączeniu z pasją kinomaniaka
tworzy mieszankę wybuchową. Niestety, dla wielu filmów bardzo destruktywną. Tak
jak w tym przypadku, ale o tym nieco później.
O czym opowiadają Pompeje? To historia
gladiatora Milo (Kit Harington), jedynego ocalałego z brytańskiej osady, której
mieszkańców Rzymianie wycięli w pień. Chłopiec dostaje się do niewoli i
kilkanaście lat później, jako niezwyciężony na arenie wojownik, zostaje wysłany
do Pompejów, by wziąć udział w igrzyskach. Po drodze poznaje córkę kupca,
Cassię (Emily Browning). Dziewczyna uciekła z Rzymu przed awansami senatora
Corvusa (Kiefer Sutherland), jednak nie będzie jej dane wytchnąć od nieugiętego
adoratora. Intryga uknuta przez polityka rozgrywa się przy wtórze groźnych pomruków
Wezuwiusza. Młodzi bohaterowie spotkają się oczywiście jeszcze raz w przededniu
wybuchu wulkanu.
Po obejrzeniu filmu nasunęło mi się jedno ważne pytanie,
które wyraziłam już w tytule: Quo vadis, Hollywood? Quo vadis, Anderson? Po co
w ogóle powstał taki potworek jak Pompeje? Próbowałam znaleźć
odpowiedź, ale nie udało mi się to. Po pierwsze, nie jest to romans, bo wątek
miłosny nawet nie miał szansy się rozwinąć w coś poważniejszego. Nie jest to
też film katastroficzny – wybuch wulkanu przedstawiono w dość spektakularny
sposób, ale jednak cała tragedia pokazana została wybiórczo i w skali całego dzieła
to tylko krótki epizod. Może opowieść o zemście? Przyjaźni? Też nie. A więc o
czym? Odniosłam wrażenie, że sami twórcy nie do końca wiedzieli, co chcą
przekazać i upakowali w jednym obrazie wszystkie rzeczy, które przyszły im do
głowy. A to okazało się kiepskim pomysłem.
Dzieło Andersona czerpie pełnymi garściami z
wcześniejszych sandałowych produkcji, ale z mizernym skutkiem. Sceny walk na
arenie za bardzo kojarzyły mi się ze znanymi z Gladiatora (postać bezwzględnego i milczącego Milo trochę przypomina Maximusa, z kolei
Atticus to imitacja Juby) czy serialowego Spartacusa. Także
czarny charakter, senator Corvus, jest, w moim odczuciu, nieudaną kalką
Kommodusa z filmu Ridley’a Scotta. O samych aktorach taktownie się nie wypowiem,
ponieważ wszyscy bez wyjątku (nawet Kiefer Sutherland) grali najwyżej średnio.
Wydawać by się mogło, że twórcy skupią się bardziej na
zagładzie miasta, ale tu też czekało mnie rozczarowanie. Anderson nie jest Rolandem
Emmerichem, który to, moim zdaniem, najlepiej przedstawia katastrofy – oglądając
jego filmy wiem, że fabuła będzie kiepska, ale za to efekty specjalne, rozmach
i cała gama form destrukcji mnie nie zawiodą. Twórca Resident
Evil miał ogromną szansę, by pokazać światu ginące Pompeje, tragedię
mieszkańców, a także próby ratunku podejmowane przez chociażby Pliniusza
Starszego, dowodzącego eskadrą okrętów. Niestety, została ona zmarnowana.
DVD również rozczarowuje. Na płycie znalazłam tylko
zwiastun i zapowiedzi, czyli najuboższy możliwy standard tego typu wydawnictw.
Pompeje to film nijaki, bez własnego
charakteru i polotu. Twórcy nie wykorzystali potencjału, jaki niosła ze sobą ta
wielka, antyczna tragedia, robiąc z niej papkę i tło dla jeszcze bardziej
miałkiego romansu. Film nic nie wnosi do kinematografii, roi się w nim od
błędów i niedorzeczności fabularnych (rozpędzona kwadryga na ulicach
zniszczonego miasta? Wolne żarty), na które można jeszcze przymknąć oko, gdyby chociaż
fabuła była ciekawa. Niestety, to jeden z najgorszych obrazów, jakie przyszło
mi obejrzeć w ostatnim czasie.
Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze obraźliwe będą usuwane.