czwartek, 18 września 2014

"Pompeje" (2014, DVD) - recenzja

Uwielbiam kino sandałowe. Gladiatora, który na nowo zapoczątkował ten nurt w Hollywood, widziałam niezliczoną ilość razy, podobnie kilka innych, starszych filmów (w tym świetnego Spartakusa z Kirkiem Douglasem). Niestety, chyba żaden "pogladiatorowy" film nie dorównał pierwowzorowi w żaden sposób. Ten ciekawy gatunek filmowy stacza się po równi pochyłej, o czym przekonują mnie kolejne obrazy. Dzisiaj mam dla Was recenzję jednego z takich filmowych potworków. 


Quo vadis, Hollywood?




Położone u podnóża Wezuwiusza Pompeje to jedno z największych odkryć archeologicznych wszechczasów. W wyniku erupcji wulkanu miasto zastygło w ruchu, a, paradoksalnie, dzięki katastrofie możemy poznać codzienność jego mieszkańców. Nic więc dziwnego, że Pompeje pobudzają wyobraźnię, czego wyrazem są liczne powieści oraz mniej liczne, ale za to spektakularne, filmy.

Na wstępie chciałabym też zaznaczyć, że bardzo lubię tak zwane kino sandałowe. To przez nie obudziła się moja pasja archeologa i mam do niego wielki sentyment. Często jednak łapię się na tym, że nie potrafię spojrzeć na aspekt rozrywkowy hollywoodzkich obrazów, nie rozpatrując jednocześnie tego czy twórcy zachowali realia historyczne. Można powiedzieć, że to takie małe skrzywienie zawodowe, które w połączeniu z pasją kinomaniaka tworzy mieszankę wybuchową. Niestety, dla wielu filmów bardzo destruktywną. Tak jak w tym przypadku, ale o tym nieco później.

O czym opowiadają Pompeje? To historia gladiatora Milo (Kit Harington), jedynego ocalałego z brytańskiej osady, której mieszkańców Rzymianie wycięli w pień. Chłopiec dostaje się do niewoli i kilkanaście lat później, jako niezwyciężony na arenie wojownik, zostaje wysłany do Pompejów, by wziąć udział w igrzyskach. Po drodze poznaje córkę kupca, Cassię (Emily Browning). Dziewczyna uciekła z Rzymu przed awansami senatora Corvusa (Kiefer Sutherland), jednak nie będzie jej dane wytchnąć od nieugiętego adoratora. Intryga uknuta przez polityka rozgrywa się przy wtórze groźnych pomruków Wezuwiusza. Młodzi bohaterowie spotkają się oczywiście jeszcze raz w przededniu wybuchu wulkanu.

Po obejrzeniu filmu nasunęło mi się jedno ważne pytanie, które wyraziłam już w tytule: Quo vadis, Hollywood? Quo vadis, Anderson? Po co w ogóle powstał taki potworek jak Pompeje? Próbowałam znaleźć odpowiedź, ale nie udało mi się to. Po pierwsze, nie jest to romans, bo wątek miłosny nawet nie miał szansy się rozwinąć w coś poważniejszego. Nie jest to też film katastroficzny – wybuch wulkanu przedstawiono w dość spektakularny sposób, ale jednak cała tragedia pokazana została wybiórczo i w skali całego dzieła to tylko krótki epizod. Może opowieść o zemście? Przyjaźni? Też nie. A więc o czym? Odniosłam wrażenie, że sami twórcy nie do końca wiedzieli, co chcą przekazać i upakowali w jednym obrazie wszystkie rzeczy, które przyszły im do głowy. A to okazało się kiepskim pomysłem.

Dzieło Andersona czerpie pełnymi garściami z wcześniejszych sandałowych produkcji, ale z mizernym skutkiem. Sceny walk na arenie za bardzo kojarzyły mi się ze znanymi z Gladiatora (postać bezwzględnego i milczącego Milo trochę przypomina Maximusa, z kolei Atticus to imitacja Juby) czy serialowego Spartacusa. Także czarny charakter, senator Corvus, jest, w moim odczuciu, nieudaną kalką Kommodusa z filmu Ridley’a Scotta. O samych aktorach taktownie się nie wypowiem, ponieważ wszyscy bez wyjątku (nawet Kiefer Sutherland) grali najwyżej średnio.

Wydawać by się mogło, że twórcy skupią się bardziej na zagładzie miasta, ale tu też czekało mnie rozczarowanie. Anderson nie jest Rolandem Emmerichem, który to, moim zdaniem, najlepiej przedstawia katastrofy – oglądając jego filmy wiem, że fabuła będzie kiepska, ale za to efekty specjalne, rozmach i cała gama form destrukcji mnie nie zawiodą. Twórca Resident Evil miał ogromną szansę, by pokazać światu ginące Pompeje, tragedię mieszkańców, a także próby ratunku podejmowane przez chociażby Pliniusza Starszego, dowodzącego eskadrą okrętów. Niestety, została ona zmarnowana.

DVD również rozczarowuje. Na płycie znalazłam tylko zwiastun i zapowiedzi, czyli najuboższy możliwy standard tego typu wydawnictw.

Pompeje to film nijaki, bez własnego charakteru i polotu. Twórcy nie wykorzystali potencjału, jaki niosła ze sobą ta wielka, antyczna tragedia, robiąc z niej papkę i tło dla jeszcze bardziej miałkiego romansu. Film nic nie wnosi do kinematografii, roi się w nim od błędów i niedorzeczności fabularnych (rozpędzona kwadryga na ulicach zniszczonego miasta? Wolne żarty), na które można jeszcze przymknąć oko, gdyby chociaż fabuła była ciekawa. Niestety, to jeden z najgorszych obrazów, jakie przyszło mi obejrzeć w ostatnim czasie.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze obraźliwe będą usuwane.