niedziela, 18 stycznia 2015

"Hobbit. Bitwa Pięciu Armii" - recenzja filmu

Bajka bez happy endu


Dawno, dawno temu, gdy na świecie nikt nie myślał jeszcze o istnieniu komputerów, Internetu, efektów specjalnych i telefonów komórkowych, pewien ojciec napisał dla swoich dzieci opowieść. Później tę opowieść wydał, a na niej wychowały się kolejne pokolenia dzieci, wielbicieli fantastyki i dobrej książki. Jednak po wielu, wielu latach pojawił się zły reżyser i zrobił z niej filmową adaptację…

Tak powinna się rozpoczynać bajka o trylogii „Hobbit” Petera Jacksona. Niestety, w przeciwieństwie do wielu innych bajek, ta nie zakończy się słowami „i żyli długo i szczęśliwie”. Trzecia część cyklu, Bitwa Pięciu Armii jest bowiem gniotem nad gniotami, koszmarkiem, który w ogóle nie powinien powstać.

A mogło być tak pięknie… Niezwykła podróż zapowiadała bardzo dobrą baśń – może nieco przydługą i przegadaną, ale jednak wspaniałą. Ciekawie przedstawione krasnoludy, malownicze plenery i Martin Freeman jako Bilbo – to miały być plusy całej historii. Pustkowie Smauga dołożyło do tego wszystkiego „cegiełkę” w postaci smoka mówiącego głosem Benedicta Cumberbatcha. Bitwa Pięciu Armii położyła jednak trylogię na łopatki, podeptała brudnymi buciorami i sponiewierała niczym Sauron Gandalfa w Dol Guldur.

Przede wszystkim film dosłownie nie trzyma się kupy. Straszliwie pocięty jak łeb Azoga, wydaje się zlepkiem czasem przypadkowych scen. Wiadomo, że więcej sensu nabierze w wersji rozszerzonej, ale nie wiem, czy ktokolwiek będzie w stanie wytrzymać taki seans bez zgrzytania zębami.

Do tego denerwująca, wszechobecna muzyka. To, co we Władcy Pierścieni tworzyło klimat i sprawiło, że po tylu latach nadal chętnie słucham ścieżki dźwiękowej z tamtej trylogii (szczególnie z części pierwszej), tutaj drażni. Chyba nie ma dialogu czy sceny, której nie towarzyszy podkład muzyczny z jednym z motywów krasnoludzko/hobbicko/elficko/ludzkich. Ten nadmiar sprawia, że sam soundtrack wydaje się nudny i przede wszystkim wtórny, bo na ile sposobów można wciąż przerabiać Misty Mountains?

Jedynym muzycznym plusem jest piosenka końcowa. Billy Boyd, którego można było przede wszystkim oglądać, ale i posłuchać we Władcy Pierścieni (wspaniałe wykonanie The Sacrifice of Faramir), zaśpiewał liryczną i niosącą proste przesłanie piosenkę The Last Goodbye.

Niestety, sama piosenka nie wystarczy. Nie będę tu wymieniać wszystkich idiotyzmów filmowych – sami je znajdźcie, będziecie mieć większą radochę. Wspomnę tylko o kilku. Scena, gdy Bard zabija Smauga, powinna dostać jakąś nagrodę na najgłupszy sposób wykorzystania łuku. Bijatyka w Dol Guldur w wykonaniu Sarumana, Galadrieli i Elronda wygląda jak wycięta z jakiejś gry komputerowej. Śmierć Thorina to z kolei murowany zwycięzca Nagrody Darwina, choć sama walka była świetnie pomyślana. O wybrykach Legolasa przez przyzwoitość (tu musiałabym soczyście kląć) nie wspomnę.

Żeby nie było, że wciąż narzekam – Bitwa Pięciu Armii miała dobre momenty. Nieliczne, ale jednak. Wiele w moich oczach zyskał Thranduil, bo choć wygląda jak wygląda, to okazał się ciekawą postacią (no i miał fajnego… renifera). Krewki Dain jadący na świni wprowadził sporo humoru i element baśniowy do całej, nagle bardzo poważnej, historii. A w kontekście dziesiątek różnych bzdur, wątek romansowy między elfką a krasnoludem (swoją drogą, ciekawe, jak by wyglądały dzieci z takiego związku) nawet zbytnio nie drażnił.

Podsumowując zarówno ten film, jak i całą trylogię, nasuwa mi się jedno słowo: szkoda. Szkoda zmarnowanej szansy na dobrą ekranizację (bo, nie ukrywajmy, to była tylko słaba adaptacja). Szkoda pokładanych w Peterze Jacksonie nadziei. Szkoda ewentualnych przyszłych ekranizacji prozy Tolkiena (bo po tym wybryku jego spadkobiercy pewnie będą się zapierać rękami i nogami, by więcej praw do ekranizacji nie sprzedać). A przede wszystkim szkoda… czasu. 

3 komentarze:

  1. No to mam do kolekcji kolejną niepochlebną opinię o trzeciej części, ale mimo to i tak obejrzę. Szkoda, że będę sobie pewnie później pluł w brodę, że straciłem koło 3 h czasu, ale cóż...

    OdpowiedzUsuń
  2. Powiem tak - jeśli na film spojrzymy po prostu jak na film fantasy, to nie jest zły. Natomiast jesli bierzemy pod uwagę ekranizację (bądź raczej adaptację) Tolkiena, to jest jak jest. Na pewno dużym minusem jest "karaibizacja", czyli nastawienie na widza rodem z gimnazjum - masa efektów specjalnych, z których wynika niewiele albo z goła nic.
    Na plus na pewno trzeba zaliczyć grę aktorską, zwłaszcza Bilba, Thorina i Thranduila. No i dołączenie scen znanych z dopisków do Władcy (Biała Rada, Moria).

    OdpowiedzUsuń
  3. Właśnie - szkoda. Czekam na wersję rozszerzoną, może ona podratuje tą część.
    Ostatnio oglądałem Dwie Wieże i tak sobie pomyślałem.. Gdyby Hobbit był kręcony w ten sam sposób, bez różnych udziwnień.. To byłby film!

    OdpowiedzUsuń

Komentarze obraźliwe będą usuwane.