Pyry z gzikiem
Z czym przeciętnemu Polakowi kojarzy się
Poznań? Z koziołkami, klubem piłkarskim Lech, piwem o tej samej nazwie, pyrami
z gzikiem czy może nowym dworcem kolejowym? Można wymieniać długo lokalne
atrakcje, ale nie znajdziemy wśród nich miejsc związanych z książkowymi
bohaterami. Dzięki Bohdanowi Głębockiemu stolica Wielkopolski zyskała niezwykłą
okazję, by zapisać się w umysłach czytelników jako miejsce akcji ciekawej
powieści kryminalnej z wątkami paranormalnymi. Niestety, szansa została
zmarnowana. Ale po kolei.
Przedwojenny Poznań był miastem
specyficznym. Konglomeratem polskości, niemieckiego porządku i ledwie skrywanej
niechęci do Żydów. Ulicami obok modnie ubranych kobiet i eleganckich mężczyzn
przechadzali się drobni przestępcy, których mowa jest niezrozumiała dla
przeciętnego obywatela. Lokalną gwarę słychać było w bocznych uliczkach Rynku,
w nieodległych dzielnicach, zaułkach. Na głównych ulicach królował język polski
lub niemiecki. W takiej atmosferze osadził akcję Muszej Góry Bohdan Głębocki.
Prywatny detektyw, zajmujący się dotychczas
śledzeniem niewiernych małżonków, dostaje proste z pozoru zadanie odnalezienia
zaginionego obcokrajowca. Z każdym kolejnym tropem okazuje się, że sprawa ma
drugie dno, a współpracownicy Antoniego Kaczmarka giną w niejasnych
okolicznościach. Tymczasem na nadwarciańskich błoniach grasuje morderca
rozszarpujący swe ofiary. Co łączy prywatnego detektywa, kapitana Wojska
Polskiego o żydowskich korzeniach, ambitnego aspiranta poznańskiej policji i
młodą studentkę medycyny? Początkowo wydaje się, że niewiele, jednak w trakcie
lektury drogi bohaterów coraz częściej się krzyżują, a prowadzone przez nich
dochodzenia łączą się w przedziwny sposób.
Trzeba oddać autorowi sprawiedliwość, że
włożył ogromną pracę w przygotowanie tła powieści, bo pieczołowicie odwzorował
realia przedwojennego miasta i jego atmosferę. Smaczków dodaje często słyszana
poznańska gwara (dla nieznających jej czytelników na końcu książki zamieszczono
krótki słowniczek) czy anachronizmy (przykładowo „poznańczycy”). Osoby lepiej
znające miasto dowiedzą się, że dzielnice Wilda i Chwaliszewo nieprzypadkowo
nadal cieszą się złą opinią, a tytułowa Musza Góra to dzisiejszy Plac Wolności.
Bohaterowie Muszej Góry pochodzą z
różnych środowisk i mają odmienne profesje. To zróżnicowanie bardzo sprzyja
tworzeniu napięcia – czytelnik wręcz zastanawia się, jakim cudem uda się
autorowi sztuka połączenia wszystkiego w zgrabną całość. Kapitan Apfelbaum jest
oficerem Wojska Polskiego, a z pochodzenia Żydem, co bardzo przeszkadza w
judofobicznym Poznaniu. Antoni Kaczmarek to były „szkieł” (policjant), obecnie
pracujący jako prywatny detektyw. Pomocą w prowadzeniu biura jest Basia, jego
podopieczna, studiująca medycynę. Aspirant Szubert to z kolei młody policjant
pragnący awansu nie tylko w pracy, ale również społecznego, a kariera jest dla
niego ważniejsza niż życie osobiste. Wszystkie postacie zostały świetnie
nakreślone, ale to okazuje się zbyt mało, by uratować całą książkę. Co więc
jest z nią nie tak?
Początkowo świetnie budowana akcja i
wzrastające z każdą stroną napięcie sprawiają, że nie można się oderwać od
lektury. Niestety, około dwusetnej strony cały pieczołowicie budowany klimat po
prostu siada. Gdyby autor w tym miejscu zakończył powieść, na pewno zyskałaby
ona wiele, bo dobrego kryminału z wątkiem magicznym i aferą szpiegowską w tle
można ze świecą szukać. Jednak Głębocki ciągnie akcję dalej, dokładka kolejne
wątki (tajna komórka Wojska Polskiego zajmująca się łapaniem rosyjskiego
szpiega, działania Abwehry, osobiste problemy Szuberta) i fabuła traci tempo, a
zamiast gęstej i mrocznej atmosfery z kolejnych rozdziałów wieje nudą. Akcję
całkowicie rozsadza pojawienie się mówiącego staropolszczyzną… skrzata. Być
może autor chciał w ten sposób wprowadzić wątki humorystyczne (bo rzeczony
skrzat okazuje się skrzatem nie być), jednak ten pomysł okazał się całkowicie
chybiony. Powieść straciła cały impet, a późniejszy sposób przedstawiania
wydarzeń niemiłosiernie gryzie się z wcześniejszym mrocznym klimatem.
Dobre pierwsze wrażenie całkowicie zabija
nieskładne zakończenie. Zasadniczo tylko główny wątek został wystarczająco
wyjaśniony, natomiast inne w pewnym momencie urywają się jak ucięte nożem. Być
może autor planuje kontynuację, bo tylko to wyjaśniałoby tak nieumiejętnie i
irytująco napisany finał.
Musza Góra miała zadatki na świetną
powieść kryminalno-sensacyjną z aferą szpiegowską i nadprzyrodzonymi wątkami w
tle. Byłaby taką, gdyby nie nadmiar tematów pobocznych i urwana nagle narracja.
Autor chciał „ugryźć” zbyt wiele na raz, a to odbiło się czkawką i nie wyszło
książce na dobre.
Recenzja ukazała się na portalu Fahrenheit
Miałam już do czynienia z książkami podobnie przepełnionymi informacjami. W najbliższym czasie raczej nie zamierzam sięgać po kolejną :/
OdpowiedzUsuń