Trzydzieści lat za późno
Sztuczna inteligencja i roboty to niemal kwintesencja filmów science-fiction. Najbardziej znany obraz, Łowca androidów Ridleya Scotta jest absolutnym klasykiem gatunku, który przez długi czas wyznaczał kierunek, w jakim zmierzały tego typu produkcje. W filmie Gabe'a Ibáñeza można znaleźć wiele nawiązań do Łowcy…, jednak w ogólnym rozrachunku jest to raczej minus niż plus.
O czym opowiada Automata? Akcja filmu toczy się na Ziemi, w niedalekiej przyszłości. Po katastrofie z roku 2044, dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzkości umiera, a planeta jest w większej części wyjałowiona i napromieniowana. Ci, którzy przetrwali kataklizm, konstruują roboty (tytułowe automaty) mające pomóc pozostałym ocalonym w odbudowie świata. Nie jest to proste, ponieważ w wyniku potężnych zniszczeń nastąpił regres technologiczny. Jednak maszyny spełniają swe zadanie, a dzięki umieszczeniu w ich procesorach dwóch protokołów: zakazu krzywdzenia innych form życia oraz samomodyfikacji, są posłuszne człowiekowi.
Głównym bohaterem filmu jest agent ubezpieczeniowy Jacq Vaucan (Antonio Banderas), pracujący dla firmy ROC produkującej roboty. Mężczyzna bada sprawę maszyny zniszczonej przez gliniarza o imieniu Wallace (Dylan McDermott). Po przeprowadzeniu oględzin okazuje się, że android był poddawany wielokrotnej modyfikacji, co z kolei jest złamaniem protokołu numer dwa. Śledztwo prowadzone przez Vaucana bardzo szybko wymyka mu się z rąk. Agent ujawnia spisek, który może wpłynąć nie tylko na jego własne życie, ale także na losy całej ludzkości.
I wszystko byłoby wspaniale, bo początkowy rozwój wypadków zapowiadał naprawdę ciekawy seans, gdyby nie zawiodła… No właśnie, co? Wśród wielu składowych muszę wymienić przede wszystkim ostateczną wizję scenarzystów i reżysera, którym po pierwszej godzinie filmu skończyły się pomysły. To, co początkowo budziło zainteresowanie i obiecywało niebanalną rozgrywkę na linii człowiek-maszyna, przerodziło się w przydługi i irytujący film, w którym wieje nudą, a do uszu co chwilę docierają dialogi pełne banałów. Mroczny klimat ciasnego miasta wypełnionego nachalnymi i krzykliwymi reklamami (czy nie przypomina to wspomnianego wcześniej Łowcy androidów?) ustępuje miejsca monotonnej jak sama późniejsza fabuła pustyni. Początkowy impet Automaty, nadany przez śledztwo agenta ubezpieczeniowego, powoli zatraca się gdzieś w połowie filmu, a wydarzenia nabierają tempa ślimaka. Druga część obrazu została pozbawiona ciężkiego klimatu, a pustynia niemal żywcem wyjęta z Mad Maxa skutecznie spowalnia akcję.
Plusem filmu jest niewątpliwie obsada. Główną rolę reżyser powierzył Antonio Banderasowi, który specjalnie dla tego obrazu ogolił głowę. Niecodzienny wygląd postaci odzianej w garnitur i prochowiec idealnie wpisuje się w estetykę obrazu, a sam Vaucan przypomina nieco detektyów z filmów noir. Banderas doskonale odnalazł się w roli człowieka zmęczonego życiem, ale nadal mającego jakąś nikłą nadzieję na lepszą przyszłość u boku ukochanej żony i nienarodzonego dziecka. Niecodzienna sprawa związana z robotami okazuje się dla niego nie tylko pracą, ale także impulsem, dzięki któremu może coś zmienić.
Z kolei Dylan McDermott jako bezkompromisowy Wallace jest taki, jaki powinien być klasyczny czarny charakter i facet od mokrej roboty: bezwzględny, po prostu wykonuje swoje zadanie, nie patrząc na konsekwencje. Odniosłam wrażenie, że to zwykły cyngiel, który ma słuchać i zrobić wszystko bez szemrania, w czym – paradoksalnie – przypomina to, co z takim zapałem ściga, czyli maszynę.
Co ciekawe, w filmie pojawia się też postać grana przez Melanie Griffith. Doktor Dupre jest ważnym ogniwem łączącym sprawy samonaprawiających się robotów, jednak jej rola została zbyt mocno ograniczona. Bohaterka pojawia się właściwie po to, by wyjaśnić kilka kwestii Vaucanowi, a po chwili niemal od razu znika z ekranu. Szkoda, bo ten wątek mógłby stanowić jedną z najważniejszych sekwencji obrazu.
Automata to film z pewnymi ambicjami, jednak moim zdaniem nie do końca udany. Największą jego wadą jest wtórność i odtwórczość, które dla wielbicieli kina fantastycznonaukowego widoczne są jak na dłoni. Gdyby Ibáñez lub ktokolwiek inny, nakręcił go dwadzieścia, trzydzieści lat temu, taki obraz mógłby odnieść sukces. Jednak subtelnie stosowane efekty specjalne i nastrojowa muzyka idealnie korespondująca ze scenami oraz kilka celnych dialogów na temat ludzkiej natury to zdecydowanie zbyt mało, by współczesny widz mógł się zachwycić.
Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze obraźliwe będą usuwane.