piątek, 28 lutego 2014

"Ja, inkwizytor. Głód i pragnienie" Jacek Piekara - recenzja

Premierowa recenzja kolejnej części Cyklu inkwizytorskiego Jacka Piekary.

 Lata młodzieńcze Mordimera Madderdina


Od ponad dziesięciu lat Mordimer Madderdin gości w polskiej fantastyce. Cykl inkwizytorski zyskał sobie równie wielkie rzesze oddanych wielbicieli, jak i zaciekłych przeciwników zarzucających mu epatowanie przemocą czy obrazoburczą wizję świata, w której Jezus zszedł z krzyża i ukarał swych wrogów. Cokolwiek by jednak nie mówić o prozie Jacka Piekary, alternatywna historia chrześcijaństwa przedstawiana w jego opowiadaniach jest niezmiennie interesująca.

W najnowszym tomie przygód Mordimera zatytułowanym Ja, inkwizytor. Głód i pragnienie znajdują się dwa teksty. Ich akcja toczy się w czasie młodości Madderdina, gdy ten nie posiadał jeszcze licencji i nie służył biskupowi Hez-hezronu. Absolwent Akademii Inkwizytorium pracuje na zlecenie mistrza Dopplera i dopiero w przyszłości ma poznać swoich nieodłącznych pomocników – Bliźniaków i Kostucha (tych pierwszych zresztą spotyka w niniejszym tomie). W Wiewióreczce Piekara prezentuje historię Tomasza Purcella, kupca, który naraził się swoim wspólnikom, defraudując pieniądze. Mordimer ma za zadanie je odzyskać, ale tylko na pierwszy rzut oka cała sprawa wydaje się łatwa. Tytułowe opowiadanie jest zdecydowanie dłuższe od pierwszego tekstu, a młody inkwizytor podejmuje się rozwiązania zagadki zaginięcia córki Piotra Krammera. Proste z pozoru zlecenie przeobraża się w skomplikowaną intrygę, a na dodatek maczają w niej palce złe moce.

Wcześniejsze części cyklu pokazały charakter Madderdina: to człowiek głębokiej wiary, jak sam lubi siebie określać, zajadły wróg ciemnych mocy, ale na tyle sprytny i elastyczny, że potrafi je wykorzystać do własnych celów. Podejmuje się również pracy detektywa, byleby stało za tym sowite wynagrodzenie, bo złoto wielbi na równi z winem i kobietami, zaś swój fach traktuje niezwykle poważnie i z wielkim oddaniem. Jego arogancja nie osiągnęła jeszcze takich wyżyn, jak w okresie późniejszym, gdy zostanie licencjonowanym inkwizytorem, ale bez skrupułów korzysta z przywilejów, które należą się przedstawicielom tej profesji.

Narracja pierwszoosobowa nie pozwala na obiektywne przedstawienie pozostałych bohaterów. Czytelnik poznaje ich przez pryzmat myśli Mordimera, co często jest dla nich krzywdzące. Jednak odniosłam wrażenie, że autor stara się uczynić postacie drugoplanowe ciekawszymi, a ich działania i intencje bardziej złożonymi, niż we wcześniejszych publikacjach, co można niewątpliwie zaliczyć do plusów.

Ciekawą osobą jest Tomasz Purcell: początkowo myślałam, że to kolejny zwyczajny kanciarz, jakich we wcześniejszych publikacjach Piekary nie brakuje, jednak okazał się on sprytniejszy niż sądziłam. Z pozoru tępy i zwalisty osiłek, z czasem odsłania swoje prawdziwe oblicze. Wiewióreczka to bardzo sympatyczne i zabawne opowiadanie (jeśli sformułowań „sympatyczne” i „zabawne” można użyć w stosunku do twórczości tego autora) i czytałam je z prawdziwą przyjemnością.

Z kolei Głód i pragnienie to mroczna historia: próba odnalezienia zaginionej Hildy Krammer z każdym tropem komplikuje się, a w umyśle Mordimera walczą ze sobą chęć zysku i poczucie inkwizytorskiego obowiązku. W tym tekście na uwagę zasługuje Inga Krammer, siostra zaginionej – okazuje się, że to bardzo skomplikowana i interesująca osoba. Niezwykle piękna i inteligentna zadaje kłam obiegowej opinii o córce kupca, której jedynym życiowym celem jest wyjście za mąż. Dziewczyna od samego początku staje się dla Madderdina równorzędnym partnerem w poszukiwaniach siostry, a nawet kimś więcej. Nie ma jednak złudzeń, że romans z inkwizytorem może być czymś innym niż tylko przelotną przygodą.

Niewątpliwym plusem twórczości Jacka Piekary jest język, jakim ten się posługuje. Autor pisze z wielką swobodą, a z treści przebija przewrotny czarny humor przeplatający się z niekiedy bardzo drastycznymi i plastycznymi opisami. Całość czytałam z dużym zainteresowaniem i szkoda, że to znów tylko dwa opowiadania, bo książkę pochłonęłam zbyt szybko.

Ja, inkwizytor. Głód i pragnienie to udana publikacja: Jacek Piekara po raz kolejny udowadnia, że potrafi pisać w ciekawy sposób i tworzyć interesujących, różnorodnych bohaterów. Jako czytelnik mogę powiedzieć, że cieszy mnie nieustająca wena autora i z niecierpliwością czekam na kolejny tom przygód nietuzinkowego inkwizytora.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka

środa, 26 lutego 2014

"Wojna cukierkowa" Brandon Mull - recenzja

Nie ukrywam, że lubię od czasu do czasu poczytać książkę skierowaną do młodszego czytelnika. Jedną z takich książek jest właśnie poniższa pozycja.

Wojna cukierkowa



Popularność twórczości Brandona Mulla w Polsce wzrasta z roku na rok. Po publikacji cyklu Baśniobór ukazała się zbierająca świetne recenzje seria Pozaświatowcy. Teraz przyszedł czas na nową książkę.

Przyznaję, że dla mnie Wojna cukierkowa jest pierwszym spotkaniem z twórczością tego autora. Jakoś tak się złożyło, że wcześniej nie miałam okazji zapoznać się z jego książkami, ale czytając tak wiele dobrych opinii o nich, z większą ciekawością sięgnęłam po tę pozycję.

Kolorowa okładka idealnie odzwierciedla treść powieści. Kompozycja nieco przypomina mi ilustracje lub filmowe plakaty do Piotrusia Pana – na pierwszym planie unoszą się w powietrzu otoczone cukierkami dzieci, a w głębi widać uśpione miasteczko. Obrazek został umieszczony na ciemnoniebieskim tle, natomiast napisy są srebrne. To wszystko sprawia, że całość  ładnie współgra ze sobą i zachęca do kupna książki.

Fabuła Wojny cukierkowej na pierwszy rzut oka może się wydawać bardzo prosta i infantylna. Do małego miasteczka przeprowadza się Nate z rodziną. Chłopiec zaprzyjaźnia się z trójką rówieśników i wstępuje do ich klubu poszukiwaczy skarbów. W tym samym czasie w Colson zostaje otwarty niecodzienny sklep ze słodyczami prowadzony przez przemiłą panią White. Staruszka prosi dzieci o drobne przysługi, a w zamian nagradza je niezwykłymi cukierkami, które pozwalają latać czy zmieniać postać. Z czasem zadania stają się coraz bardziej podejrzane, a na domiar złego w miasteczku pojawia się pan Stott, stary lodziarz, którego słodycze również mają magiczne właściwości. Dzieci zostają wplątane w niebezpieczną rozgrywkę pomiędzy czarodziejami, a stawką w niej jest życie i wolność wszystkich mieszkańców tej małej miejscowości.

Mull posiadł niezwykły talent swobodnego pisania. Jego historia okazuje się prosta i dla większości czytelników (szczególnie dorosłych) przewidywalna, jednak język, jakim się posługuje, jest bardzo plastyczny. Niezwykłość goni niezwykłość, a mnogość magicznych słodyczy występujących w książce zawstydziłaby nawet pomysłowych braci Weasley.

Bohaterowie nie są zbyt oryginalni (jeśli oczywiście nie liczyć czarodziejów). Nate początkowo wydaje się nieco zagubionym chłopcem, Gołąb to niezdarny pasjonat nauki, a Summer jest dziewczynką, która woli jeździć na rowerze i spędzać czas ze swoimi przyjaciółmi z klubu, niż z innymi dziewczętami. Dorośli z kolei zostali opisani bardzo ogólnie (i znów nie dotyczy to czarodziejów) – rodzice Nate’a są przeciętnymi ludźmi, a matka Gołębia jest wyraźnie nadopiekuńcza w stosunku do syna. Jedynie postacie pani White i pana Stotta nakreślono dokładniej, ale autor skupił się na nich raczej po to, by pokazać, że nie wszyscy ludzie są tacy, jakimi nam się wydają.

Niewątpliwym plusem Wojny cukierkowej jest wymowa powieści. Autor przestrzega przed pochopnym osądem i obdarzaniem zaufaniem ludzi, którzy na pierwszy rzut oka na nie zasługują. Dzieci wyciągają z tej książki bardzo ważną naukę: nie sądź po pozorach i nie ufaj dorosłym, bo mogą mieć niecne zamiary. Dodatkowo bohaterowie przekonują się jak ważna jest przyjaźń i obecność osób, na których powinno się całkowicie polegać. Nie wiem czy cała twórczość Brandona Mulla niesie ze sobą podobne przesłanie, ale za zawarcie go w tej powieści należą mu się wielkie brawa.

Ciekawostką jest lista tematów do dyskusji umieszczona na końcu książki. Dzięki niej odbiorcy mogą zastanowić się nad postępowaniem bohaterów i wyciągnąć własne wnioski. Taki dodatek jest bardzo pomocny w chwili, gdy uczniowie omawiają książkę w szkole z nauczycielem, ale także sami w domowym zaciszu mają możliwość by głębiej przemyśleć przeczytaną treść.

Wojna cukierkowa to wspaniały przykład mądrej literatury dla dzieci i młodzieży (a i dla niektórych dorosłych również), napisanej lekko i z humorem, niosącej ze sobą ważne przesłanie i przestrogę. Z niecierpliwością czekam na drugi tom cyklu, ciekawa kolejnych niezwykłych przygód Nate’a, Gołębia, Summer i Trevora.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka

piątek, 7 lutego 2014

"Pomnik cesarzowej Achai. Tom 2" Andrzej Ziemiański - recenzja

Zanim zabierzecie się za czytanie trzeciego tomu Pomnika cesarzowej Achai (recenjza na blogu już wkrótce się ukaże) zobaczcie, co napisałam o tomie drugim.

Do trzech razy sztuka


Z wszelkimi trylogiami jest tak, że tom drugi jest dla pisarza największym wyzwaniem. Ma on nie tylko udowodnić swój warsztat i logicznie pociągnąć rozpoczęte wątki, ale przede wszystkim musi rozbudzić w czytelniku ciekawość, by ten z niecierpliwością oczekiwał na tom ostatni. Czasami to się udaje, innym razem nie. Jak jest z drugim tomem Pomnika cesarzowej Achai?

Nie tylko literki

Fabryka Słów konsekwentnie prowadzi politykę ujednolicania serii. Książka została wydana z zachowaniem spójności okładki z poprzednim tomem, a także z nowym wydaniem trylogii Achaja. Ilustrację umieszczoną na okładce wykonał Piotr Cieśliński, natomiast rysunki znajdujące się wewnątrz to dzieło Dominika Brońka. I jak zwykle są to ilustracje, które w niezwykle ekspresyjny sposób przedstawiają poszczególne sytuacje. Pełne dynamizmu, a czasami również dramatyzmu, bardzo urozmaicają lekturę.

Ciąg dalszy nastąpił

Autor kontynuuje wątki rozpoczęte w tomie pierwszym. Poznajemy dalsze losy kapral Shen (która nie wiadomo dlaczego, siedzi w więzieniu), a także komandora-podporucznika Tomaszewskiego i czarownicy Kai przygotowujących grunt pod nawiązanie stosunków dyplomatycznych pomiędzy Rzeczpospolitą a Cesarstwem. Do głosu dochodzą nowe postacie (Rand i Aie), wokół których zagęszcza się akcja. Będziemy też świadkami zamieszek, ewolucji uzbrojenia oraz przybliżymy się nieco do zagadki tytułowego pomnika.
     
W tej części większą rolę odgrywa polityka i zakulisowe rozgrywki pomiędzy dwoma wywiadami. I chociaż są opisy walk, nie ma ich aż tak dużo, jak w tomie pierwszym. Bohaterowie przechodzą metamorfozę pokazując inne oblicza – Shen przeistacza się w sprawnego oficera i ikonę rewolucji, Tomaszewski pokazuje, że nieprzypadkowo pracuje da wywiadu, a Kai dorasta do bycia poważną czarownicą. Niektóre przemiany zachodzą zbyt szybko (przede wszystkim ewolucja Shen), ale to wyjątek, bo pozostałe postacie autor kreuje w dość przekonywujący sposób.

Jak to u Andrzeja Ziemiańskiego bywa, w Pomniku cesarzowej Achai nie brakuje militariów. Autor raczy czytelnika nie tylko barwnym opisem walk, stosowaniem różnego rodzaju taktyk i strategii, ale również pokazuje zmiany, jakie zaszły w uzbrojeniu miejscowej ludności po przybyciu reprezentantów Rzeczpospolitej. Pokazanie ewolucji broni palnej jest świetnym pomysłem - wątek rusznikarski zainteresuje niejednego wielbiciela broni - ale dla przeciętnego czytelnika może być tego zbyt wiele.

Drugi tom Pomnika cesarzowej Achai jest sprawnie napisany, ale autor nadal pozostawia czytelnika w niepewności, czym jest tytułowy pomnik. Zamiast przybliżyć do zagadki, gmatwa fabułę i dodaje mnóstwo innych wątków, przez co można odnieść wrażenie, że poszukiwanie pomnika pozostaje sprawą daleką, drugorzędną i tak naprawdę nic nie znaczącą. Duża ilość opisów militariów może zniechęcić niejednego wielbiciela fantastyki, ale też dla wielu będzie magnesem przyciągającym do powieści.

Czekając na finał


Po lekturze drugiego tomu czytelnikowi nie pozostaje nic innego, jak tylko czekać na rozwiązanie zagadki w części ostatniej. Miejmy tylko nadzieję, że historia, która wszak lubi się powtarzać, nie zrobi tego tym razem (trzeci tom Achai był kompletnym nieporozumieniem) i finałowy tom będzie świetnym zwieńczeniem dobrej opowieści.

Recenzja ukazała się na portalu Bestiariusz

sobota, 1 lutego 2014

Witajcie w naszej bajce, czyli "Akademia Pana Kleksa"

Dzisiaj chcę napisać Wam o kolejnym ważnym filmie mojego dzieciństwa, filmie, do którego mimo jego wad i niedociągłości, często wracam nawet teraz, a piosenki zaczynam już śpiewać mojemu Ksenomorfiątku. Opowiem Wam o fimie z 1983 roku pt.:

Akademia Pana Kleksa


To zapewne kolejny obraz, który zachwycał moje pokolenie. Pełen niesamowitości, magii i wspaniałych piosenek często gościł na ekranach telewizorów (tak, wiem, wtedy były tylko dwa programy i niemal nie znalismy filmów zagranicznych) i zachwycał. No bo wyobraźcie sobie szkołę, w której nie uczy sie nudnej matematyki czy języka polskiego, a na przykład kleksografii. Wyobraźcie sobie gadajacego szpaka, który utrzymuje, że kiedyś był księciem. I wyobraźcie sobie nauczyciela innego niż poznani dotychczas ze wspaniałym głosem Piotra Fronczewskiego.

Film Krzysztofa Gradowskiego może teraz wzbudza śmiech i litość, gdy widzimy marne efekty specjalne czy niektóre kostiumy oraz linki podtrzymujące latającą kukiełkę szpaka Mateusza. Jednak nie można odejmować mu magii i siły oddziaływania na dziecięcą wyobraźnię. A ta działała szczególnie silnie w scenie marszu złowrogich wilków napadających na królestwo. Scena ta śniła mi się po nocach, szczególnie, że doprawiona była ostrym brzmieniem zespołu TSA. Dla kilkuletniego dziecka groteskowe wilcze maski stawały się bardziej przerażające niż Filip Golarz.


Na odbiór filmu niewątpliwie wielki wpływ miały lokalizacje, w których kręcono zdjęcia. Piękny pałac w Nieborowie, zamek w Gołuchowie i park Arkadia odzwierciedlały magię zawartą na karatch książki. Pamiętam, że gdy odwiedziłam te miejsca, od razu przypominały mi się sceny z filmu - to tutaj szpak Mateusz opowiadał swoją historię, w tym miejscu czaił się Filip Golarz... 


Dzisiaj, w dobie efektów komputerowych, gdy wszystko jest możliwe, nie ma za bardzo miejsca na wyobraźnię. Wszystko jest podane jak na talerzu, jak najbardziej realistyczne, nie ma tej umowności dawnych filmów. I czasami chce się zaśpiewać piosenkę Smutnej Ksieżniczki Jestem twoją bajką, bo takie filmy jak Akademia... to doprawdy echo dziecięcych lat.

A na koniec pytanie: kto z Was uczył się zaklęcia Doktora Paj-Chi-Wo?