piątek, 30 maja 2014

"Przedksiężycowi, tom II" Anna Kańtoch - recenzja

Przepis na dobry obiad



Z trylogiami – książkowymi czy też filmowymi – jest tak, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Tom pierwszy to zazwyczaj przystawka mająca na celu pobudzenie apetytu, drugi to danie główne, a trzeci – deser, a zarazem zwieńczenie całego posiłku.

Póki co, wydawnictwo Powergraph uraczyło mnie przystawką i daniem głównym, które niedawno miałam przyjemność skonsumować (oczywiście w sensie metaforycznym, bo chociaż jestem molem książkowym łasym na dobrą literaturę, to jednak nie jadam papieru).

Już sam wygląd dwóch części trylogii zapowiada prawdziwą ucztę. Ilustracja autorstwa Rafała Kosika i Adelevina przyciąga wzrok i odzwierciedla ducha powieści. Okładka przedstawia industrialne, futurystyczne miasto, które stanowi nie tylko tło całej historii, ale także jest jednym z jej bohaterów. Główny plan zdominowała jednak humanoidalna postać zbudowana z licznych rurek, zębatek i trybików. Podczas gdy w pierwszej części humanoid pokazany został en face, a dalszy plan utrzymano w kolorach sepii, sylwetka z tomu drugiego ukazana jest z profilu, a przeważające barwy to zieleń i różne odcienie niebieskiego.

Anna Kańtoch wydaje się wytrawnym kucharzem. Zamiast miałkiego, zwykłego posiłku, dostałam danie niepowtarzalne i intrygujące. Główni bohaterowie tomu pierwszego odchodzą nieco na dalszy plan, a do głosu zostają dopuszczone nowe postacie – kapitan policji, Tellis i przede wszystkim grający pierwsze skrzypce wśród szwarccharakterów Brin Issa oraz jego rodzina. Intryga zagęszcza się, okazuje się, że wiele spraw ma swoje korzenie w dalekiej przeszłości i sięga początków istnienia miasta. Bohaterowie, próbując rozwikłać zagadkę, są zmuszeni zapuszczać się w dawniejsze wersje Lunapolis, dzięki czemu autorka pozwala czytelnikom odkrywać nie tylko jego historię, ale także zobaczyć, jak radzą sobie ludzie odrzuceni przez tajemniczych Przedksiężycowych.

Samo miasto niezmiennie zachwyca. Zbliżający się ku nieuchronnemu Przebudzeniu mieszkańcy zaczynają się zastanawiać nad tym, czy obecna droga jest tym, co zapewni im dalsze doskonalenie i przetrwanie. Swoistą modą staje się skromność, tak odmienna od dotychczasowego rozpasania i rozprężenia obyczajów. Proste stroje i powrót do tradycyjnych wartości coraz bardziej zyskują na popularności nie tylko wśród biedniejszej części społeczeństwa, ale również bogaczy, dla których zmiana trybu życia może stać się jedynym wyjściem, by otrzymać ostateczną nagrodę z rąk Przedksiężycowych. W niższych warstwach rodzi się pytanie czy idea Przebudzenia nie jest jedną wielką mistyfikacją, a rządzące Lunapolis prawa sposobem na ograniczenie ludzkości, a nie jej samodoskonalenie. Miasto staje się tyglem, w którym powoli i nieubłaganie zaczynają wrzeć nastroje społeczne, i z czasem pogrąża się w chaosie, dążąc do nieuchronnego końca.

wtorek, 27 maja 2014

Resztkowe przytulanki - kolejny ewok

Chociaż o pluszowych ewokach mogliście już poczytać wcześniej, to chciałabym Wam pokazać jeszcze jednego. Od poprzednich różni się przede wszystkim tym, że wykonałam go z tkaniny futerkowej, którą użyłam po raz pierwszy (i nie ostatni, chociaż dość trudno się ją szyje). Na zdjęciach możecie też zobaczyć kilka etapów produkcji.

Najpierw zabieram się za wycinanie tkanin od papierowego szablonu. Przy dobieraniu materiałów kieruję się przede wszystkim tym, żeby ładnie współgrały ze sobą. Mordka Wicketa nie jest "kanoniczna" - jest zbyt jasna w stosunku do pierwowzoru, ale ciemniejsza tkanina sprawiłaby, że maskotka wyglądałaby zbyt ponuro.


Po dopasowaniu do siebie elementów muszę je zszyć (np. obie strony łapek, elementy mordki itd.). W tym przypadku oczy ewoka są wykonane z filcu, ponieważ maskotka jest przeznaczona dla małego dziecka, które mogłoby oderwać guzik i go połknąć. Wszystko zszywam ręcznie, a nie na maszynie, ponieważ w większym stopniu panuję nad igłą i łatwiej skorygować błąd. Poza tym uważam, że maskotka szyta maszyną traci swoją wyjątkowość i niepowtarzalność.


Efekt końcowy jest taki:



Mam nadzieję, że prezent zaowocuje "wykluciem się" nowego fana "Gwiezdnych wojen".

piątek, 23 maja 2014

"Przedksiężycowi, tom I" - Anna Kańtoch

Dzisiaj mam dla Was recenzję pierwszego tomu niezwykłego cyklu Anny Kańtoch.


Witajcie w Lunapolis, które nigdy nie zasypia. Witajcie w mieście, w którym każdy z odpowiednią ilością gotówki stanie się, kim chce, udoskonali na wiele różnych sposobów, a wszystko ku chwale Przedksiężycowych. Jednak muszę Was przestrzec – Wasz dzisiejszy pobyt tutaj może być zarazem pierwszym i ostatnim, bo gdy nadejdzie Skok, to kto wie, czy nie pozostaniecie z tyłu. Póki co, bawcie się i radujcie, bo w Lunapolis znajdziecie i spróbujecie tego, czego nigdzie indziej nie doświadczycie.

Wydawnictwo Powergraph oddało w nasze ręce kolejną nietuzinkową powieść w cieszącej oko edycji i to od razu w dwóch tomach (pierwsza część Przedksiężycowych ukazała się na rynku w 2009 roku nakładem Fabryki Słów). Już na wstępie wzrok przykuwają okładkowe ilustracje autorstwa Rafała Kosika i Adelevina – humanoidalna postać składająca się z trybików i rurek, stojąca na tle gęsto zabudowanej metropolii. Dodatkowo, obie części zostały opublikowane w twardej oprawie i szacie graficznej pasującej do pozostałych pozycji Powergraphu, dzięki czemu zdecydowanie wyróżniają się na półce domowej biblioteczki.

Opis pierwszego tomu Przedksiężycowych, który znajduje się na tylnej stronie okładki, jest bardzo enigmatyczny i jednocześnie intrygujący. Spotkałam tam tylko jednego bohatera – Lunapolis, niesamowite miasto zamieszkałe przez ludzi dążących do doskonałości w różnych dziedzinach w celu zwiększenia swoich szans na dotrwanie do tajemniczego Przebudzenia. Niegodni dostąpienia tego zaszczytu zostają w tyle po każdym Skoku, który jest kolejnym przejściem na następny szczebel w dążeniu do ideału wyznaczonego przez tajemnicze rządzące metropolią istoty. Odrzuceni umierają w poprzednich wersjach miasta i tylko Przedksiężycowi wiedzą, jakie cechy są potrzebne, by przetrwać brutalną selekcję.

Podczas jednego z takich przejść na wyższy poziom ewolucji Lunapolis poznają się artysta Finnen i Kaira, pochodząca z dobrego i bogatego domu. Dziewczynę dręczą wyrzuty sumienia związane z faktem, że udało się jej nie zostać w tyle, postanawia więc zrobić co w jej mocy, by przerwać szaleństwo związane z kolejnymi Skokami. Wie, że będzie to oznaczało sprzeciwienie się woli despotycznego ojca i Przedksiężycowych, jednak jest zdeterminowana, by podjąć ryzyko. Finnen, zafascynowany dziewczyną, postanawia pomóc jej w realizacji tego planu. Ważną postacią jest także Daniel Pantalekis, który przybył z innego świata i przypadkiem trafił do najdalej posuniętej w rozkładzie i odrzuconej przez Przedksiężycowych niedoskonałej wersji Lunapolis. Z jego perspektywy dowiedziałam się, jakie prawa rządzą poprzednimi edycjami metropolii.

Pierwszy tom cyklu jest wprowadzeniem do całej historii i dopiero co poznałam dramatis personae, a poszczególne wątki zaledwie są zarysowane. Zapewne dlatego autorka kładzie tu nacisk na sylwetki postaci, a także przedstawia ogólny zarys funkcjonowania Lunapolis. Każdy z bohaterów jest bardzo charakterystyczny, ale także niejednoznaczny. Postacie są w pewnych sferach niedoskonałe, czy nawet wręcz skażone przez sposób funkcjonowania całego świata. Natomiast miasto niezmiennie fascynuje – swoją złożonością i spójnością, przerażającymi zwyczajami (częste genozmiany, uwięzieni w mechanicznych istotach ludzie czy kultura art-morderców), a przede wszystkim sposobem, w jaki dokonuje się jego rozwój. Widziałam Lunapolis w pełnym rozkwicie, a także w różnych poprzednich stadiach rozkładu.

Język, jaki stosuje Anna Kańtoch, jest subtelny i jednocześnie bogaty. Opisy są zgrabne i plastyczne, świetnie oddają wizję świata. Już we wcześniejszych książkach autorki dał się poznać jej pisarski kunszt i nie dziwi fakt, że trzykrotnie zdobyła Nagrodę Fandomu Polskiego im. Janusza Zajdla, która jest jednym z najważniejszych wyróżnień dla polskich pisarzy fantastycznych.

Przedksiężycowi. Tom I to pozycja dla osób szukających nietuzinkowych historii. Akcja nie posuwa się z szybkością serii z karabinu maszynowego (czy może raczej laserowego blastera), co pozwala delektować się opisami i wizją świata. Cykl polecam tym, którzy są już znudzeni kolejnymi przygodami czarodziejów, nieustraszonych wojowników czy wojowniczek. To lektura dla osób cierpliwych, lubujących się w subtelnych intrygach i złożonych relacjach międzyludzkich.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka

środa, 21 maja 2014

"Rycerz Siedmiu Królestw" G.R.R. Martin - recenzja

W telewizji kończy się czwarty sezon serialu "Gra o tron", a ja mam dla Was recenzję opowiadań osadzonych w uniwersum G.R.R. Martina.

O dwóch takich, którzy zostali rycerzem i królem


Jako wieloletnia wielbicielka Pieśni lodu i ognia z utęsknieniem wyczekuję ukazania się nowego tomu cyklu. Niestety, co roku dostaję tylko kolejny sezon serialu, a ciągu dalszego serii powieściowej jak nie było, tak nie ma. By osłodzić fanom czas oczekiwania na szóstą część i czwarty sezon, wydawnictwo Zysk i S-ka wypuściło niedawno zbiór opowiadań George’a R.R. Martina, których akcja osadzona została w świecie Westeros.

Na Rycerza Siedmiu Królestw składają się trzy historie toczące się kilkadziesiąt lat przed wydarzeniami znanymi z cyklu. Ich głównym bohaterem jest młodzieniec o imieniu Dunk, który po śmierci szlachetnego ser Arlana przybiera imię ser Duncana Wysokiego i wyrusza na drogi Siedmiu Królestw, by w ich pyle szukać chwały i sławy. Jego towarzyszem podróży i giermkiem zostaje chłopiec o charakterystycznym imieniu Jajo, przed którym wiele lat później mieszkańcy wszystkich Siedmiu Królestw będą bić pokłony. Obaj wezmą udział w brzemiennym w skutki dla całego świata rycerskim turnieju, przybędą na ślub biorącego udział w spisku lorda, a także wmieszają się w konflikt pomiędzy starym, zamieszkującym wieżę szlachcicem a panią Zimnej Fosy. Życie wędrownego rycerza nie jest jednak tak proste, jak mogłoby się wydawać, a młodzieniec i jego giermek przekonają się, że pojęcie honoru interpretuje się w zależności od okoliczności i wygody. Stosowanie się do zasad kodeksu rycerskiego często bywa trudne lub wręcz niemożliwe.

Uważny czytelnik prozy Martina odnajdzie w postaci Dunka legendarnego królewskiego gwardzistę, którego podziwiała i naśladowała Brienne z Tarthu, a w towarzyszącym mu chłopcu króla Westeros, Aegona V Targaryena, brata maestera Aemona z Nocnej Straży. Szkoda tylko, że wydawca umieścił informacje o ich późniejszych funkcjach na tylnej okładce książki – myślę, że przez to wielu czytelnikom niezaznajomionym z uniwersum zepsuto niespodziankę. Zamiast zdradzania tożsamości bohaterów, w blurbie powinna widnieć pominięta informacja o tym, że dwa pierwsze opowiadania ukazały się wcześniej w Polsce w antologiach Legendy i Legendy II.

Para słynnych postaci tworzy zgrany duet. Wysoki, niezgrabny Dunk pochodzący z najniższych warstw społecznych Królewskiej Przystani wydaje się niezbyt lotny, ale żyje według nauk udzielonych mu przez zmarłego mentora. Z kolei należący do rodu panującego Jajo jest sprytny i posiada dużą wiedzę na temat arystokracji Westeros, ale nie zna potrzeb prostego ludu. Obaj uczą się od siebie i szybko się zaprzyjaźniają.
Bohaterowie drugoplanowi są niezwykle różnorodni i zostali nakreśleni z dużą dozą realizmu. Rywalizujący ze sobą książęta, rycerze pamiętający dawną chwałę swych rodów czy młode kobiety próbujące odnaleźć się w rządzonym przez mężczyzn świecie – to postacie z krwi i kości, o złożonych charakterach i motywacjach. Ich postępowanie jest bardzo wiarygodne i logiczne, a pobudki, jakimi się kierują, uzasadnione.

Styl Martina nie rozczarowuje. Opowiadania zostały napisane zgrabnie i lekko, a quasi-średniowieczny świat jest barwny i różnorodny. Jak zawsze urzekły mnie pełne szczegółów opisy, zwłaszcza charakterystyki herbów czy wyjaśnienia dotyczące rycerskich obyczajów. Przyzwyczajona do mocnych scen przemocy czy erotycznych, których nie brakuje w sadze, byłam mile zaskoczona, że tutaj praktycznie ich nie ma. To akurat bardzo przypadło mi do gustu – dzięki temu lektura opowiadań staje się lekka i nadaje się dla większego grona odbiorców, także tych rozpoczynających przygodę z Grą o tron.

Zaprezentowane historie są bardzo różne, ale mają jeden wspólny motyw – trudno przetrwać w świecie rządzonym przez chciwość, pychę i żądzę władzy, a prawość czy honor to najczęściej wyświechtane frazesy. Występuje tu także tak charakterystyczny dla Martina brak wyraźnego podziału na dobro i zło – Duncan stara się postępować wedle rycerskiego kodeksu, ale często kierowanie się nim prowadzi do trudnych wyborów, pozostawiając gorycz w sercu i trupy życzliwych mu osób.

Zbiór Rycerz Siedmiu Królestw udowadnia, że George R.R. Martin potrafi pisać nie tylko sążniste powieści, ale równie dobrze czuje się w krótszych formach. Nie jest to typowy zbiór opowiadań fantasy, bo świat, choć wymyślony, bardzo przypomina średniowiecze. Całości bliżej do historii przygodowych czy opowieści rycerskich – nie ma tu ani magii, ani smoków (oprócz tych malowanych na tarczach Targaryenów czy jedynego skamieniałego smoczego jaja). Dlatego też jest to idealna propozycja z gatunku fantasy dla osób nielubiących fantastyki. Dla fanów cyklu i serialu Gra o tron to pozycja niemal obowiązkowa, ale również sceptycznych czytelników może zachęcić do sięgnięcia po sagę.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka.

wtorek, 20 maja 2014

Pluszakowe bóstwo

Jakiś czas temu pisałam, że otrzymałam nietypową prośbę uszycia pluszaka. Moja koleżanka zapytała, czy nie zrobiłabym pluszowego... Światowida. Jakkolwiek dziwne i odjechane by to nie było, zgodziłam się, bo uwielbiam takie niecodzienne rzeczy.

Pierwszy problem powstał już na etapie projektowania - Światowid ma przecież cztery twarze. Powstał projekt takiego pluszaka, ale zarzuciłam go już na "papierowym" etapie z prostego powodu - nie czuję się jeszcze w szyciu na tyle dobrze, by zrobić coś tak skomplikowanego, chociaż kusiło mnie by spróbować (może kiedyś to zrobię).

A więc powstał rysunek Światowida widzianego en face. Po dobraniu tkanin, filcu i odpowiednich guzików na oczy, zabrałam się do szycia. Ukończony pluszak wygląda tak:




Broda i wąsy są zrobione z filcu, podobnie trzymany w rękach róg (jeden z atrybutów bóstwa). Tkaniny zostały dobrane na zasadzie kontrastu (stąd czarny "kubraczek"). Pluszak wyszedł dość duży - ma około 34 cm długości. Mam nadzieję, że jako prezent będzie idealny.

A co Wy o nim sądzicie?

wtorek, 6 maja 2014

"Błąd", V. Mašek, M. Šindelka, M. Lipavský, Pure Beauty - recenzja

Przez zjazd rodzinny (czy raczej najazd) przerwa świąteczno-majowa nieco mi się przedłużyła, ale oto znów jestem.

Dzisiaj mam dla Was recenzję komiksu - medium, które lubię i cenię, ale do tej pory nie recenzowałam żadnej pozycji. "Błąd" to czeska opowieść, mroczna, zagmatwana i niełatwa. Czy warto się z nią zapoznać? Przekonajcie się sami czytając poniższy tekst.

Czeski komiks – nikt nic nie wie?


W tytule pozwoliłam sobie sparafrazować znane powiedzenie. A co w Polsce wiemy o komiksach autorstwa naszych sąsiadów zza południowej granicy? Niewiele, bo i opowieści rysunkowych czeskich twórców ukazuje się na naszym rynku stosunkowo mało, chociaż w ostatnich latach ta tendencja wydaje się wyraźnie słabnąć.

Błąd jest kolejną z nielicznych historii rysunkowych czeskich autorów, która została wydana w Polsce. Dla mnie to pierwsze spotkanie z komiksem pochodzącym z tego kraju i po jego lekturze stwierdzam, że raczej nie ostatnie.

Już pierwszy rzut oka na okładkę pozwala sądzić, że wewnątrz czeka niebanalna historia. Stylizowany czerwony kot znajdujący się na białym tle przypomina uliczne graffiti namalowane sprayem na ścianie. Poniżej czarne, proste i schematyczne litery składają się na krótki tytuł. Okładka i ilustracja są oszczędne, dzięki czemu, paradoksalnie, bardziej rzucają się w oczy i wyróżniają wśród innych pozycji.

Główny bohater opowieści to Krzysztof Warjak, botanik-amator, którego zainteresowanie roślinami obejmuje także ich przemyt. Na jego celowniku znajduje się wiele cennych i zagrożonych gatunków kwiatów. Odbył wyprawy po całym świecie w poszukiwaniu rzadkich okazów, jednak postanawia, że wyprawa do Japonii po roślinę o szczególnych właściwościach i przewiezienie jej do Europy będzie jego ostatnim zleceniem. Po wykonaniu tego zadania zamierza wreszcie wieść zwyczajne i spokojne życie u boku ukochanej kobiety. Niestety, jak to czasem bywa, sprawy mocno się komplikują…

Komiks Błąd powstał na kanwie powieści Marka Šindelki, która została wydana w Czechach w 2011 roku. W stosunku do literackiego pierwowzoru autorzy wprowadzili znaczne różnice - zrezygnowano także z niektórych wątków i wprowadzono kilka nowych postaci.

Podobnie jak w powieści, w komiksie akcja rozgrywa się nielinearnie. Jako czytelnik stopniowo składałam i dopasowywałam elementy układanki, ponieważ z każdą stroną poznawałam tylko fragment historii, która toczyła się achronologicznie i w różnych miejscach. Początkowo było to dość irytujące, jednak z biegiem czasu wszystko zaczęło łączyć się ze sobą w logiczną całość i powstał spójny, intrygujący obraz opowieści.

Świat przedstawiony w komiksie ukazano ze wszystkimi jego niedoskonałościami - dworce pełne są pijaków i narkomanów, a bohaterowie złamani życiem i okaleczeni emocjonalnie. Wraz z nimi przemierzyłam niszczoną powodzią Pragę, zatłoczone Tokio, Wiedeń… Miejscami rzeczywistość rozmywa się i nie wiadomo już, co jest prawdą i realnością, a co tylko psychodelicznym transem lub snem. Granice zacierają się, a ja – czytelnik – muszę spróbować wytyczyć je na nowo i określić, co w – często onirycznych czy wręcz narkotycznych w wymowie – kadrach jest autentyczne.

Warstwa graficzna to dzieło duetu Matěj Lipavský i Pure Beauty. W Błędzie widoczne są inspiracje ulicznym graffiti, a także komiksami Franka Millera (m.in. Sin City). Czarno-białe ilustracje potęgują wrażenie nierzeczywistości, tym bardziej że rysunki mają surowy, schematyczny styl i zostały pociągnięte grubą kreską. Dominująca czerń sprawia ponure wrażenie, a postacie kreowane są oszczędnie – rysownicy przedstawiali tylko to, co uznali za najważniejsze i najbardziej charakterystyczne.

Orientalne wątki dodają opowieści rysu egzotycznego horroru. To bardzo ciekawe posunięcie, ponieważ Japonia znana jest z nieco innej strony, a jej mitologia czy demonologia rzadko gości w komiksie.


Błąd to bardzo specyficzna pozycja. Na pewno nie polecam go osobom szukającym rozrywki w stylu lekkich i kolorowych komiksów o superbohaterach. To historia trudna, ciężka i ponura, zawierająca elementy grozy, czasem wręcz niezrozumiała. Jednocześnie jest perełką na komiksowym rynku, wgniatającym w fotel must have dla wielbicieli tego typu formy artystycznej.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka