Uwielbiam kino sandałowe. Gladiatora, który na nowo zapoczątkował ten nurt w Hollywood, widziałam niezliczoną ilość razy, podobnie kilka innych, starszych filmów (w tym świetnego Spartakusa z Kirkiem Douglasem). Niestety, chyba żaden "pogladiatorowy" film nie dorównał pierwowzorowi w żaden sposób. Ten ciekawy gatunek filmowy stacza się po równi pochyłej, o czym przekonują mnie kolejne obrazy. Dzisiaj mam dla Was recenzję jednego z takich filmowych potworków.
Quo vadis, Hollywood?
Położone u podnóża Wezuwiusza Pompeje to jedno z
największych odkryć archeologicznych wszechczasów. W wyniku erupcji wulkanu
miasto zastygło w ruchu, a, paradoksalnie, dzięki katastrofie możemy poznać
codzienność jego mieszkańców. Nic więc dziwnego, że Pompeje pobudzają
wyobraźnię, czego wyrazem są liczne powieści oraz mniej liczne, ale za to
spektakularne, filmy.
Na wstępie chciałabym też zaznaczyć, że bardzo lubię tak
zwane kino sandałowe. To przez nie obudziła się moja pasja archeologa i mam do
niego wielki sentyment. Często jednak łapię się na tym, że nie potrafię
spojrzeć na aspekt rozrywkowy hollywoodzkich obrazów, nie rozpatrując
jednocześnie tego czy twórcy zachowali realia historyczne. Można powiedzieć, że
to takie małe skrzywienie zawodowe, które w połączeniu z pasją kinomaniaka
tworzy mieszankę wybuchową. Niestety, dla wielu filmów bardzo destruktywną. Tak
jak w tym przypadku, ale o tym nieco później.