niedziela, 26 stycznia 2014

"Puls" John Lutz - recenzja

Dzisiaj mam dla Was recenzję powieści kryminalnej. W założeniu, miała to być powieść o nieuchwytnym seryjnym mordercy i tropiącym go detektywie. Przypomina Wam to coś?

Milczenie owiec w wersji light 


Na fali sukcesu Milczenia owiec (i filmu, i książki) powstały dziesiątki powieści o seryjnych mordercach – wszak tacy przestępcy są najbardziej interesujący. Sposób ich myślenia, działania i powody nimi kierujące dla większej części społeczeństwa są zarówno niezrozumiałe, przerażające, jak i - co tu ukrywać - niezmiernie fascynujące. Od tego czasu przez literaturę i kino przewinęło się wielu tego typu antybohaterów. Inteligentni psychopaci, dobrze wykształceni i niepopełniający błędów. Złapać ich może tylko równie inteligentny policjant, który często myśli nieszablonowo.

Teraz do tego grona dołączył Daniel Danielle, seryjny morderca z obsesją na punkcie kobiet. Dziesięć lat temu został złapany i skazany, ale w trakcie transportu do więzienia zniknął bez śladu. Prawdopodobnie nie żyje. Prawdopodobnie.

W Nowym Jorku dochodzi do serii zabójstw młodych kobiet. Wszystkie łączy ten sam modus operendi, niezwykle podobny do sposobu działania Daniela Danielle. Czy morderca powrócił czy jest to dzieło jego naśladowcy? Tą zagadkę musi rozwiązać Frank Quinn, były policjant, a obecnie właściciel agencji detektywistycznej.
     
Puls Johna Lutza to powieść bazująca na znanym w literaturze kryminalnej motywie psychopatycznego wielokrotnego mordercy i swoistej zabawie w kotka i myszkę prowadzonej z policjantem lub prywatnym detektywem. Zwyczajna sprawa kryminalna wkrótce przeradza się w osobistą, a główni bohaterowie krążą wokół siebie zbliżając się nieuchronnie do ostatecznej konfrontacji.

Puls Pulsu

Autor miał ciekawy pomysł, jednak nie do końca potrafił go wykorzystać. Różne wątki przeplatają się ze sobą – akcja toczy się współcześnie w Nowym Jorku (seria morderstw), w 1998 roku (losy Daniela Danielle) oraz w 1986 roku (w Leighton – historia pewnego chłopca). Dzięki retrospekcjom czytelnik ma wgląd w różne aspekty współcześnie toczących się wydarzeń i choć początkowo niektóre rzeczy mogą się wydawać niezwiązane z główną historią, to w końcu tworzą spójną całość. Sporo jest również wątków pobocznych, które czasami za bardzo przeciągają akcję i sprawiają, że czytanie staje się chwilami nużące. Co prawda, wątki obyczajowe czy prawnicze w jakiś sposób łączą się z główną akcją, jednak jest ich zbyt dużo i tak naprawdę ich brak przysłużyłby się książce czyniąc jej lekturę bardziej dynamiczną i przejrzystą.

Bohaterowie Pulsu to przede wszystkim byli policjanci, którym zlecono rozwikłanie sprawy morderstw. Postacie nie są pogłębione psychologicznie, autor raczej skupił się na opisie kolejnych spraw (szczędząc czytelnikowi większości drastycznych i szczegółowych opisów) i przedstawieniu ostatnich dni lub godzin życia przyszłych ofiar. Życie Franka Quinna jest potraktowane bardzo powierzchownie, podobnie jak jego pomocników. Czytelnik przyzwyczajony do powieści kryminalnych skandynawskich autorów może przez to odczuć pewien niedosyt.

Diabeł tkwi w szczegółach

W tym miejscu należy się przyjrzeć logicznym dziurom, których niestety w tej powieści nie brakuje. Na niektóre można przymknąć oko, jednak kilka z nich jest na tyle poważnych, że należy je wymienić.

Po pierwsze, seria morderstw młodych kobiet wstrząsa Nowym Jorkiem. I co robi policja? Zleca sprawę prywatnemu detektywowi. Fakt, prowadził on wcześniejszą sprawę Daniela Danielle, a obecne zbrodnie bardzo przypominają jego działania, jednak czytelnik może odnieść wrażenie, że policja w ogóle nie angażuje się w tę sprawę, stoi z boku, a funkcjonariusze są tylko dodatkiem, który od czasu do czasu pojawia się na scenie. Wydaje się, że w takiej sytuacji stróże prawa powinni sięgnąć po wszelkie dostępne środki, by jak najszybciej złapać mordercę, ale wzmianki o ich pomocy są naprawdę skąpe.

Po drugie, liczba wątków sprawia, że każdy z nich zarysowany jest bardzo powierzchownie. Żaden nie został pogłębiony na tyle, by być wiarygodnym i niezbędnym dla fabuły. Bez kilku z nich powieść byłaby może i mniejsza objętościowo, ale przez to bardziej interesująca.

Po trzecie, zakończenie. Ale o tym musicie przekonać się sami.

Czytać czy nie?


Podsumowując, Puls miał wszelkie zadatki na dobry kryminał z wyrazistym czarnym charakterem, jednak potencjał książki został zmarnowany przez zbyt powierzchowne potraktowanie tematu i nadmierną ilość wątków. Jednak należy uczciwie przyznać, że powieść czyta się dobrze i może ona stać się dobrym „mordercą czasu” przez kilka godzin. Ale zagorzałym fanom gatunku, a szczególnie nurtu skandynawskiego, nie polecam.

Recenzja ukazała się na portalu Bestiariusz

środa, 22 stycznia 2014

"Potwory do szafy" - recenzja

Dzisiaj mam dla Was recenzję gry planszowej Potwory do szafy. Co prawda, moje Ksenomorfiątko ma dopiero niecałe trzy miesiące, ale to nie znaczy, że nie mogę zacząć testów gier dla dzieci (każdy pretekst jest dobry, żeby w coś zagrać, prawda?). A więc zapraszam do czytania :)

Nie taki potwór straszny, jak go malują


Każde dziecko ma potwora, który je przeraża. Czasem ten potwór siedzi pod łóżkiem, czasami czai się w kącie lub za oknem. Niezmienny jest strach, który ogarnia malucha, gdy tylko zgaśnie światło i próby przezwyciężenia tego uczucia.

Gra Potwory do szafy, autorstwa Antoine Bauzy i wydana przez Grannę, pozwala choć w niewielkim stopniu oswoić nocne stwory. Wspólne przeganianie potworów przez dziecko i rodziców oraz zamykanie ich w szafie, może stać się nie tylko świetną rozrywką i zabawą z dzieckiem. Dzięki grze maluch rozwija umiejętność współpracy w grupie oraz ćwiczy pamięć.

Na czym polega gra? Na początku urządzamy dziecięcy pokój. Na środku kładziemy karty przedstawiające dziecko leżące w łóżku (chłopca lub dziewczynkę, dzięki czemu dzieci mogą identyfikować się z postaciami). Na odwrocie tych kart znajdują się wizerunki potworów, które w trakcie gry będą wychodziły właśnie spod łóżka. Dookoła talii umieszczamy zakryte kafelki przedstawiające różne przedmioty – piłkę, misia, zabawkowy samolot, klocki itd. – jednym słowem rzeczy, których nigdy nie brakuje w dziecięcym pokoju. Na końcu stawiamy szafę, w której będziemy zamykać złapane monstra oraz trzy kafelki tworzące sylwetkę Zębogona.


Po tych przygotowaniach, możemy rozpocząć właściwą grę. Gracze kolejno odkrywają kafelki z ikoną zabawki i sprawdzają, czy pasuje ona do grasującego po pokoju potwora (w dolnym rogu znajduje się ikona ją przedstawiająca). Za każdym razem, gdy jednemu z zawodników uda się ta sztuka, gracz mówi „Uciekaj do szafy, potworze!” i umieszcza pokonanego stwora w szafie. Jeśli zabawka nie przestraszy żadnej maszkary, gracz odwraca jedną z części Zębogona - po trzech nieudanych próbach przegonienia potwora, spod łóżka wychodzi kolejne straszydło.

Gra została przygotowana w trzech wariantach: łatwa dla najmłodszych graczy, Pogromca Potworów (opcja rywalizacyjna) i Potwory w grupie (wersja najtrudniejsza).

Okiem dziecka:

Najmłodszy gracz, z którym rozgrywałam partię, miał trzy i pół roku. Widziałam, że potwory zrobiły na nim wielkie wrażenie i początkowo troszkę się ich bał, jednak gdy tylko zaczęliśmy grać, dziecko szybko poradziło sobie ze strachem. Obrazki przedstawiające potwory początkowo są dla dziecka straszne, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się, budzą zaciekawienie i uśmiech, szczególnie, gdy dziecko ma możliwość obejrzenia ich razem z rodzicami.

Po wstępnych przygotowaniach, maluch zaczął się dobrze bawić i z przejęciem pozbywał się kolejnych stworów. Widziałam, że złapanie straszydła sprawia mu niemałą frajdę i chętnie pomagał dorosłym graczom. Bez trudu radził sobie z zapamiętywaniem położenia poszczególnych zabawek na zakrytych kafelkach (co nie zawsze można powiedzieć o graczach dorosłych).


Okiem dorosłego:

Gra wykonana jest zachwycająco. Piękne, kolorowe i nie tak straszne (dla dorosłego) grafiki autorstwa Macieja Szymanowicza cieszą oko i oswajają nocne mary (np. jeden ze stworów ma we włosach różowe kokardy, a w łapie trzyma grzebień). Pomysł by pudełko było jednocześnie szafą, gdy nałoży się na nie nakładkę przedstawiającą jej otwarte drzwi, jest strzałem w dziesiątkę, ponieważ dziecko ma możliwość „fizycznego” pozbycia się przerażającej bestii.

Gra nie sprawi osobom dorosłym aż takiej frajdy, jak dzieciom, ponieważ jest zbyt prosta i na dłuższą metę nużąca, jednak do rodzinnego grania nadaje się idealnie. Pomaga również poradzić sobie z bojącą się nocnych cieni pociechą, co ma niebanalne znaczenie dla każdego rodzica. I, co jest ważne, to rodzic ma możliwość pomocy dziecku w walce ze strachem – dziecko wie, że nie jest pozostawione same sobie. Dodatkowo fakt, że w grze wymagana jest współpraca, by ją wygrać, pokazuje, że maluch może liczyć na dorosłych. Wszyscy razem walczą z potworami, wszyscy razem wygrywają lub przegrywają. I tylko czasem potworów żal, bo w dorosłych wzbudzą one raczej sympatię.

Zawartość pudełka:
20 kart potworów,
10 żetonów zabawek,
3 części potwora Zębogona,
2 żetony Łowców Doskonałych,
szafa,

instrukcja.

Recenzja ukazała się na portalu Bestiariusz

piątek, 17 stycznia 2014

"Niekończąca się opowieść", czyli początki fantastycznej pasji

Dzisiejszy wpis będzie wpisem retro. Niejako nakłonił mnie do niego minikomiks o Ambrożym Kleksie (który znajdziecie tutaj) autorstwa Stalowego Jeża.

Chciałabym podzielić się z Wami moimi wspomnieniami. Tak, tak, wspomnieniami ze wspaniałych lat 80-tych i początku 90-tych, lat mojego dzieciństwa i wielkiego rozwoju kinematografii. W kilku postach chciałabym pokazać Wam, jakie filmy miały na mnie wpływ i poniekąd ukształtowały moje zainteresowania i mnie samą. Dla niektórych z Was będzie to również powrót do lat dziecięcych, dla innych - wpis o historii filmów fantasy. Mam nadzieję, że i jedni i drudzy będą zadowoleni.
Zaczynamy.

Potęga wyobraźni


Film Wolfganga Petersena Niekończąca się opowieść powstał w 1984 roku. Opowiada o chłopcu Bastianie, który przypadkowo wchodzi w posiadanie tajemniczej księgi. Dzięki niej przenosi się w świat Fantazji i przeżywa niezwykłe przygody wraz z myśliwym Atreju, smokiem Falkorem i przedziwnymi stworami zamieszkującymi krainę. Historia małego chłopca, któremu trudno dostosować się do świata po śmierci matki, ukazała się najpierw jako powieść w 1979 roku, a jej autorem jest Michael Ende.

Niekończąca się opowieść to film, który w latach 80-tych zachwycał swym rozmachem, efektami specjalnymi i charakteryzacją. Nie zliczę, ile razy oglądałam go w kinie, tak jak nie jestem w stanie powiedzieć, ile razy widziałam ten film do tej pory. Chętnie do niego wracam, bo to nie tylko jeden z filmów mojego dzieciństwa, ale także wspaniały przykład potęgi wyobraźni i miłości do książek.


Petersen w sposób niezwykły prowadzi widza przez kolejne przygody dwójki głównych bohaterów. Na ich drodze stają przeróżne stwory reprezentujące dobro (m.in. skałojad czy ślimak wyścigowy) czy zło (Gmork służący Nicości - przez długi czas się go bałam). Niezwykłe lokacje (np. Bagna Smutku czy Wieża z Kości Słoniowej) wzbudzają przerażenie lub zachwyt, a niektóre sceny umiejętne potęgują napięcie (np. otwierajace się oczy Wyroczni Południa). Oczywiście po obejrzeniu filmu (jak pewnie większość dzieci) chciałam mieć konia Artaksa, użyć Aurynu czy choćby raz wsiąść na grzbiet smoka szczęścia Falkora.

Całość jest zilustrowana muzyką Klausa Doldingera, której brzmienie jest dość charakterystyczne dla lat 80-tych, ale ładnie komponuje się z obrazem i oddaje klimat filmu. Oczywiście w tym miejscu należy wspomnieć piosenkę tytułową. Neverending Story w wykonaniu Limahla do dziś cieszy się popularnością, chociaż teledysk (a i sam wykonawca) wydaje się nieco kiczowaty.


Tak jak wspomniałam, dla mnie ten film to nie tylko powrót do dzieciństwa. Twórcy pokazują, że w książkach kryją się magiczne światy i przestrzegają, że w dobie rozwoju techniki komputerowej (szczególnie jest to widoczne dzisiaj) wyobraźnia ginie, a wraz z nią giną magiczne światy. Dlatego nie pozwólmy ginąć Fantazji - czytajmy i uczmy czytać następne pokolenia, bo już Einstein odkrył, że wyobraźnia, a nie nauka, to potęga.

A Wam z czym kojarzy się ten film? Podzielcie się swoimi wrażeniami/wspomnieniami w komentarzu. A może macie jakiś inny film lub książkę z dzieciństwa, które miały na Was wielki wpływ?

sobota, 11 stycznia 2014

"Żółte ptaki", Kevin Powers - recenzja

Czasami trzeba trochę odpocząć od fantastyki i poczytać coś innego. Dzisiaj prezntuję Wam książkę dość szczególną, bo zahaczającą o problem weteranów wojennych i próby powrotu do normalnego życia po traumie wojny.

Psychologia wojny


W Stanach Zjednoczonych od wielu lat kolor żółty kojarzony jest z weteranami wojennymi. Żółta wstążka stała się symbolem poparcia dla amerykańskich żołnierzy uczestniczących w misjach zagranicznych, a także szeregu programów pomocy dla wojskowych wracających z misji na Bliskim Wschodzie oraz ich rodzin.

Książek opowiadających o wojennych przeżyciach jest na rynku wiele, chociaż w Polsce, w przeciwieństwie do USA, nadal popularniejsze są wspomnienia z udziału w II Wojnie Światowej niż w bardziej współczesnych konfliktach. Dlatego Żółte ptaki mają dużą szansę, by zapełnić tę lukę.

W przeciwieństwie do blurba, okładka książki nie zapowiada wojennej historii. Grafika przedstawia ulatujące żółte płatki kwiatów na brązowym tle. Krótkie cytaty z amerykańskich recenzji wprowadzają do kompozycji trochę chaosu, a całość przywodzi na myśl raczej jedną z pozycji literatury kobiecej niż opowieść o przyjaźni dwóch żołnierzy w trudnym czasie konfliktu zbrojnego. Jednak książka została wydana bardzo ładnie, twarda oprawa nadaje solidności i gwarantuje, że tom nie rozleci się po jednym czytaniu.

Wnętrze również jest miłe dla oka. Kolejne rozdziały oddzielone zostały w wyraźny sposób. Wydawca postarał się, by druk był bardzo czytelny, a układ przejrzysty. Jedynym minusem, jaki dostrzegłam, jest jakość papieru, która pozostawia wiele do życzenia.

Wojna próbowała nas zabić wiosną – już pierwsze słowa debiutanckiej powieści Kevina Powersa zapowiadają niezwykłą książkę. Akcja rozpoczyna się we wrześniu 2004 roku w Al Tafar w Iraku. Pierwszy rozdział zaskakuje plastycznym przedstawieniem wojennej rzeczywistości, ale nie powinno to dziwić, ponieważ autor przez dwa lata służył w armii amerykańskiej stacjonującej w Iraku i doskonale orientuje się w tamtejszych realiach.

Wydawać by się mogło, że jest to kolejna modelowa historia walki z islamistami, ale gdy czytałam dalsze strony, wiedziałam już, że mam do czynienia z bardzo nietypową książką. Fabuła przedstawiona została w sposób nieliniowy: rozdziały, których akcja toczy się w Iraku, przeplatają się z opisami epizodów przed i powojennych. Ten sposób prezentowania wydarzeń bardzo mi się spodobał, ponieważ dzięki temu autor powoli odkrywa przed czytelnikiem kolejne fakty, jednocześnie zaznaczając, że w czasie wojny wydarzyło się coś strasznego, coś, z czym psychika głównego bohatera nie może sobie poradzić. Jednocześnie cała opowieść nie jest naszpikowana zdarzeniami, przez co akcja często toczy się z prędkością wystrzałów z karabinu maszynowego. Wręcz przeciwnie, skąpo podane fakty stają się tylko pretekstem do snucia rozważań na temat okrucieństw wojny i traumy, która pozostaje nawet po powrocie do domu.

Głównym bohaterem i jednocześnie osobą opowiadającą całą historię, jest John Bartle. Zaciągnąwszy się do wojska, bierze udział w wojnie irakijskiej. Podczas szkolenia w Stanach Zjednoczonych poznaje Daniela Murphy’ego, który zupełnie przypadkowo zostaje jego przyjacielem. Wprowadzenie narratora pierwszoosobowego daje poczucie bezpośredniego uczestnictwa w opisywanych wydarzeniach. Dzięki temu zabiegowi miałam wgląd w psychikę najważniejszej postaci i widziałam zmiany, jakie zachodziły w jego zachowaniu pod wpływem często traumatycznych przeżyć. Bartle to człowiek zagubiony, walczący z własnymi słabościami i próbujący poradzić sobie z koszmarnymi wspomnieniami. Jego przyjaźń z Murphem naznaczona jest cierpieniem, ale także poczuciem odpowiedzialności i winy. Jak cień ciągnie się za nim obietnica nieopatrznie złożona matce młodszego kolegi, której nie był w stanie spełnić.

Pozostałe osoby zdecydowanie znajdują się na dalszym planie i stanowią tylko tło dla Murpha i Bartle’a oraz przedstawionych wydarzeń. Inni towarzysze broni są zaledwie od czasu do czasu wspomniani i nie odgrywają większej roli. Wydawać by się mogło, że o dość ważnym dla fabuły Sterlingu będzie wiadomo coś więcej, ale ta postać również została ledwie zarysowana. Trochę szkoda, ale z drugiej strony taki stan rzeczy wiąże się ze sposobem prowadzenia narracji.

Bardzo charakterystyczny jest język, jakim posługuje się Powers. To niewątpliwie największy atut tego autora. Opowieść jest pełna pięknych, niemal poetyckich fraz i barwnych opisów, w których ważną rolę odgrywają kolory. Zderzenie tak bogatego językowo i malowniczego sposobu opisywania rzeczywistości z wojennymi okropieństwami budzi tym większą grozę.

Żółte ptaki są intrygującym i poruszającym debiutem. Bez wątpienia należą do grona książek demitologizujących wojnę i pokazujących, że nie jest ona wspaniałą przygodą, a pasmem cierpień wydających się nie mieć końca i odmieniających na zawsze. I jedynym, o czym marzą jej uczestnicy, to przetrwanie piekła, w którym się znaleźli oraz powrót do domu. Ale nawet bezpieczne schronienie wśród bliskich nie gwarantuje ucieczki od przeżytego koszmaru, a ten zawsze kładzie się cieniem na reszcie życia. I nawet żółta wstążka nie jest w stanie tego zmienić.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka

wtorek, 7 stycznia 2014

"Hobbit. Pustkowie Smauga" - recenzja filmu

Niemal rok temu napisałam recenzję filmu Hobbit. Niezwykła podróż (możecie ją przeczytać tutaj). Nie byłam zachwycona tym, że Peter Jackson postanowił lekką książkową historyjkę rozwlec do trzech filmów. I prawdę mówiąc, nadal nie jestem.

Po pierwszym Hobbicie z obawą czekałam na drugą odsłonę i jedynym argumentem, który przemawiał do mnie, by jednak obejrzeć Pustkowie... był... Smaug. Bałam się powtórki z rozrywki, rozwlekłych scen i przydługich ujęć, ale ciekawość zwycieżyła. Jak więc wszystko wyszło?


Krótko mówiąc jest... bardzo dobrze. Jackson poszedł po rozum do głowy i w większości przypadków pozbył się tego, co tak mnie irytowało. Akcja jest wartka, brak większych dłużyzn i film ogląda się wręcz wyśmienicie. Wątki i postacie, które w książce były nieobecne, są zgrabnie dodane i nie rażą (no, może poza wyczynami Legolasa i innych elfów - jak na mój gust, ich sposób walki jest zbyt "mangowy" i sztuczny). Natomiast wątek romansowy (jeśli tak można go nazwać) jest dość ciekawy (kto widział film, ten wie, o co chodzi, natomiast innym nie będę psuć niespodzianki).

Osobny akapit należy się Smaugowi. Spece od efektów specjalnych wspięli się na wyżyny sztuki i stworzyli naprawdę wspaniałego smoka. Już sam wyraz pyska świadczy o tym, że mamy do czynienia z wredną i przewrotną bestią. Bardzo podobał mi się sposób "rozpalania" smoka tuż przed zionięciem ogniem i jego niesamowite oczy. Głos również został bardzo dobrze dobrany, chociaż trudno w nim rozpoznać Benedicta Cumberbatcha - wydaje mi się, że w tym przypadku twórcy postanowili zrobić ukłon w kierunku widzów konfrontując ze sobą serialowych Sherlocka i Watsona, niż po prostu nadać smokowi charakterystyczny głos. Jakiekolwiek by nie były zamysły Jacksona i jego ekipy, sceny rozmowy Smauga i Bilba są bardzo udane, a dodatkowo mają wspomniany wcześniej "smoczek"...eee, "smaczek" ;)


Podsumowując, Pustkowie Smauga jest o wiele lepszym filmem niż Niezwykła podróż. Akcenty zostały rozłożone na więcej bohaterów (i część krasnoludów zyskała swoje własne wątki), niektórzy z nich pokazali swoje drugie oblicze (Thorin). Krasnoludy nie rzucają się na każdego z toporami (a takie wrażenie miałam oglądając część pierwszą), a nowe postacie są albo w ciekawy sposób rozbudowane (np. Bard czy burmistrz Miasta nad Jeziorem), albo w dość wiarygodny sposób dodane (np. Tauriel).

Po obejrzeniu Pustkowia... z nadzieją i niecierpliwością czekam na część trzecią.

niedziela, 5 stycznia 2014

Geekwoman kończy roczek!

Dzisiaj mija rok od momentu, gdy usiadłam przy klawiaturze i napisałam pierwszego posta, powołując tym samym do życia blog "Geekwoman".


W trakcie pierwszego roku istnienia bloga wiele zmieniło się w moim życiu prywatnym, co bardzo wpłynęło między innymi na częstotliwość dodawania postów. Początkowo blog miał mieć nieco inną formę, ale z biegiem czasu nieco ewoluował, przez co ostatnio stał się bardziej blogiem recenzenckim niż typowo rękodzielniczym. Myślę jednak, że nadal zachował pierwotnego ducha i każdy geek znajdzie tutaj coś dla siebie.

Ilość postów, które w tym pierwszym roku dodałam nie jest imponująca - raptem 65 - ale wychodzę z założenia, że co za dużo, to nie zdrowo i lepiej pisać rzadziej, ale konkretnie i ciekawie, niż częściej i o niczym szczególnym. Postaram się poprawić w tym roku statystykę, ale uprzedzam, że nie będę robić nic na siłę. Nie martwcie się jednak - zrobię wszystko, by blog funkcjonował lepiej i był jeszcze ciekawszy.



Czego sobie życzę w drugim roku funkcjonowania bloga? Więcej czasu na jego prowadzenie i masy pomysłów oraz tekstów, którymi będę mogła się z Wami podzielić. No i Czytelników, bo bez Was ten blog nie ma racji bytu.

A Wam życzę, by moje posty były częstsze i ciekawsze i żebyście nadal chętnie tu zaglądali :)

czwartek, 2 stycznia 2014

"Upadek króla Artura" J.R.R. Tolkien - recenzja

Dzisiaj recenzuję książkę Upadek króla Artura, najnowsze opracowanie nieukończonego poematu J.R.R. Tolkiena.

Król Artur u twórcy Śródziemia


Johna Ronalda Reuela Tolkiena miłośnikom fantastyki nie trzeba przedstawiać. Jeden z pionierów współczesnej fantastyki, człowiek, którego dzieła na stałe wpisały się w kanon literatury, wspaniały pisarz i nauczyciel akademicki… O Tolkienie można pisać dużo, niejedno już też napisano. I choć zmarł czterdzieści lat temu, to nadal ukazują się jego wcześniej niepublikowane teksty. Jest to zasługa spadkobiercy, Christophera Tolkiena, który podjął się trudu uporządkowania jego spuścizny i co jakiś czas wypuszcza na światło dzienne kolejne perełki z dorobku ojca.

Upadek króla Artura to jeden z niedokończonych poematów, którego pisanie Tolkien zarzucił w latach trzydziestych. Chociaż właściwy tekst Upadku… jest krótki (niewiele ponad czterdzieści stron) to książka zawiera liczne dodatki, które w doskonały sposób uzupełniają i wyjaśniają jak powstawało to niezwykłe dzieło.

Sam tom wydany został solidnie i starannie. Twarda oprawa zapewnia trwałość, a szata graficzna została dopasowana do wcześniej wydanych przez Prószyńskiego i S-kę dzieł Profesora. Całość ładnie prezentuje się na półce i jedynym, co pozostawia nieco do życzenia, jest jakość papieru. Ale to niestety częsta zmora dzisiejszych czasów.

Poemat Upadek króla Artura

Książka podzielona została na pięć części. Po krótkim słowie wstępnym znajduje się właściwy tekst, szkoda tylko, że wydawca nie poinformował czytelników, że stanowi on niewielką część całości. Jednak plusem jest to, że w tym wydaniu znalazł się tekst oryginalny, a na sąsiedniej stronie widnieje jego polskie tłumaczenie. Podobny zabieg wydawnictwo Prószyński i S-ka wykorzystało w wydanej kilka lat temu Legendzie o Sigurdzie i Gudrun. Takie bilingwiczne teksty to na naszym rynku rzadkość, ale przez to są niezwykle cenne – pozwalają porównać oba teksty i w pewien sposób ocenić pracę tłumacza. W tym przypadku obie tłumaczki, Katarzyna Staniewska oraz Agnieszka Sylwanowicz, spisały się świetnie, tym bardziej, że przełożenie na polski język aliteracyjnej poezji angielskiej z zachowaniem reguł nią rządzących, nie jest wcale prostym zadaniem. Dodatkowo tekst opatrzony został przypisami wyjaśniającymi wiele kwestii zawartych w tekście.

Dodatki

Dodatki zajmują większą część omawianej pozycji. Pierwszy z nich opisuje rolę poematu w tradycji arturiańskiej. To bodaj pierwsze opracowanie tego tematu, które ukazało się po polsku. Christopher Tolkien w przystępnych, ale fachowych słowach, podaje źródła mitu i wymienia fragmenty, których opis w poszczególnych dziełach diametralnie się różni. Wykazuje także, jak odmienne jest dzieło ojca i jego podejście do klasycznych wersji mitu.

Drugi aneks poniekąd nawiązuje do Silmarillionu. Czytelnik dowie się z niego, co wiąże króla Artura i Eärendila i jakie fragmenty w mitologii Tolkiena nawiązują bezpośrednio do arturiańskiego mitu.

Przedostatni dodatek został poświęcony ewolucji niedokończonego poematu. Ten bardzo ciekawy tekst pokazuje, z jaką pieczołowitością Tolkien pracował nad dziełem i jak szlifował poszczególne wersy nadając im najdoskonalszą formę. Tym większa szkoda, że mimo nakładu pracy, autor nie ukończył swego dzieła.

Ostatni aneks, dość krótki w porównaniu do poprzednich, dotyczy wiersza staroangielskiego. Christopher Tolkien cytuje tutaj fragment wykładu na ten temat wygłoszonego przez jego ojca w latach czterdziestych. Czytelnik może się z niego dowiedzieć, jakie zasady obowiązywały w tej specyficznej formie poezji.

Czy warto sięgnąć po tę książkę?

Upadek króla Artura to kolejne dzieło, które pokazuje jak wybitnym twórcą był Tolkien i jak szerokie było pole jego zainteresowań. Jednak nie jest to pozycja przeznaczona dla wszystkich czytelników. Dla wielu wielbicieli Hobbita czy Władcy Pierścieni (szczególnie ich filmowych wersji) ta książka może wydawać się zbyt naukowa i słabo powiązana ze Śródziemiem. Jednak dla zagorzałych tolkienistów jest to pozycja obowiązkowa i jednocześnie wspaniały prezent na święta.

Recenzja ukazała się na portalu Bestiariusz