piątek, 27 września 2013

"Raverun" - recenzja gry karcianej

Poniżej możecie zapoznać się z fragmentem mojej recenzji gry Raverun, który to tekst napisałam dla portalu Bestiariusz.pl



I Ty możesz zostać najemnikiem! Tylko po co?

Krótkie karcianki stanowią świetny przerywnik w ciągu wypełnionego różnymi obowiązkami dnia. Powinny one być z założenia szybkie (15 minut to absolutne maksimum , które można na grę poświęcić), łatwe (przejrzysta instrukcja zrozumiała dla każdego gracza) i przyjemne (wprowadzający w grę opis powinien tworzyć odpowiedni klimat). Jeśli dodamy do tego zachęcającą cenę, to mamy grę idealną.

Niestety, Raverun - gra autorstwa Jędrzeja Doczkala, która ukazała się nakładem wydawnictwa G3 - taką idealną karcianką nie jest. Dlaczego? O tym przeczytacie poniżej.

Kupujemy grę i…

Otrzymujemy pudełko z łatwością mieszczące się do torby czy większej kieszeni. Jest to niewątpliwie duży plus, a wydawnictwo G3 przyzwyczaiło graczy do kompaktowych wydań. Ten mały zestaw zawiera 24 karty najemników oraz instrukcje w trzech językach: polskim, angielskim i niemieckim.

Karty przedstawiają osiem postaci – najemników – a każda z nich w wariantach po trzy karty o rosnącej wartości: 1A, 1B, 1C, 2A itd. Karty występują w dwóch wariantach kolorystycznych: zielone to słabsi najemnicy (karty od 1A do 4C), a pomarańczowo-czerwone to silniejsi wojownicy (karty od 5A do 8C). Każda karta podzielona została na dwie części - u góry widnieje rysunek najemnika, u dołu natomiast przedstawiono schemat akcji, którą możemy za pomocą danej karty wykonać.

Grafiki kart nie są ciekawe i sprawiają wrażenie stworzonych na kolanie – brak im polotu i dopracowania. Szkoda, że oznaczenia wartości najemników umieszczono w górnych rogach kart, ponieważ przy klasycznym sposobie trzymania kart na ręce nie widać numeru najemnika lub oznaczającej jego wartość litery, co znacznie utrudnia rozgrywkę.

Gra jest przeznaczona dla 2-3 graczy w wieku powyżej 8 lat, jednak sposób napisania instrukcji sprawia, że nawet najbardziej cierpliwe dziecko odrzuci Raverun w kąt - grałam w różne karcianki i uważam, że jak na prostą w założeniu grę, instrukcja jest zbyt skomplikowana i może zniechęcić do grania. Czas rozgrywki podany na pudełku liczony jest na maksymalnie kwadrans, a tymczasem samo rozgryzienie zasad zajmuje dobre 20 minut. A szkoda, bo gra zapowiadała się ciekawie.



Ale o co tu chodzi?

Za rządów Waldorfa Spokojnego kraina Raverunu była bogata i urodzajna. Niestety, życie tego sprawiedliwego i potężnego króla dobiegło końca, a władzę nad Raverunem przejęli jego synowie – żądni krwi i władzy absolutnej (…). Władcy wszczęli między sobą wojnę o przejęcie kontroli nad państwem. Dysponowali jednakową mocą, dlatego aby zwyciężyć musieli stworzyć dla siebie armie najemników. Zwrócili się o pomoc do stworów zamieszkujących dzikie ostępy Raverunu. Trole, Gobliny czy Krasnoludy bardziej niż lojalność ceniły sobie blask złota. Pazerne kreatury w zamian za wyższe wynagrodzenie chętnie zmieniały władców.

Gracze mają okazję wcielić się w rolę walczących o władzę spadkobierców zmarłego Waldorfa Spokojnego i stoczyć walkę na śmierć i życie. Każdy z uczestników ma do dyspozycji karty najemników o wątpliwej lojalności, którzy w trakcie rozgrywki, skuszeni lepszą zapłatą, nieraz zmienią pracodawcę. Zwycięzcą zostaje osoba mająca na koniec gry najsilniejszego wojownika na wierzchu swojego stosu.

Celem cytowanego wyżej opisu sytuacji politycznej w krainie Raverun jest wprowadzenie graczy w odpowiedni klimat i nadanie grze pozorów bitwy między armiami skłóconych braci. Niestety, ten element zawodzi najbardziej. Grając w Raverun trudno wczuć się w sytuację krainy, a sama rozgrywka nie wzbudza większych emocji. Być może rozbudowanie wprowadzającej historii o imiona władców czy ich sylwetki bardziej uatrakcyjniłoby grę, bo samo zagrywanie kart najemników emocjonujące nie jest.

Miało być dobrze, a wyszło…

Tak sobie. Bez wątpienia gra wymaga jeszcze doszlifowania. Instrukcja nie ułatwia zrozumienia gry, a gdy w końcu uda nam się ją rozgryźć, sama rozgrywka wydaje się po prostu niezbyt ciekawa. Nie jest to, niestety, gra, od której nie sposób się oderwać i do której aż chce się wrócić ponownie. Szkoda trochę, bo potencjał był, pomysł również, ale zawiodło końcowe wykonanie.

Recenzja ukazała się na portalu Bestiariusz

wtorek, 24 września 2013

Raz jeszcze o domowym mydle

Z racji tego, że już niedługo zostanę mamą, mój czas pochłaniają inne sprawy niż rękodzieło (w pewnym sensie malowanie pokoju i porządkowanie wszystkiego rękodziełem nazwać też można). Niestety, na razie nie mogę sobie pozwolić na kilkugodzinne kaligrafowanie, ale nie chcę zostawiać Was bez żadnej nowej notki.

Dzisiaj chciałam Wam przypomnieć o mydle z dodatkiem miodu wrzosowego, które zrobiliśmy razem z moim mężem jakiś czas temu. TUTAJ możecie przeczytać, jak wyglądał proces wytwarzania, a a w tym miejscu zobaczycie rezultat końcowy.

Gdybyście byli zainteresowani nabyciem takiego mydełka to oczywiście możecie się ze mną skontaktować mailowo lub zostawiając swój komentarz pod postem.

sobota, 14 września 2013

Mały remont na stronie

Już od dłuższego czasu nosiłam się z zamiarem przemodelowania strony, ale wciąż miałam do zrobienia setki innych rzeczy. Wreszcie niezbyt sprzyjająca pogoda, przez którą muszę siedzieć w domu, zmotywowała mnie do działania.

Obecnie blog jest bardziej zielony (bo dlaczego nie?) i podzielony na dwie kolumny. Myślę, że ten układ będzie bardziej przejrzysty niż dotychczasowy, a kolory nie tak ostre.

Co sądzicie o nowym wyglądzie? Jest lepszy czy jednak gorszy od poprzedniego? Czekam na Wasze komentarze i ewentualne sugestie zmian.

A na koniec na poprawę humoru przy tak paskudnej pogodzie (nadal leje i jest ponuro) jedno z najświeższych zdjęć Kitki. Słodziak z niej, gdy śpi, prawda?


piątek, 13 września 2013

O "Coś na progu" słów kilka

Dziś piątek trzynastego, więc jest to chyba jak najbardziej dogodny dzień dla postu o pewnym pełnym niesamowitości czasopiśmie. Mam na myśli "Coś na progu", które ukazuje się nakładem wydawnictwa Dobre Historie od nieco ponad roku.

O COŚiu usłyszałam po raz pierwszy od mojej koleżanki Kasi, wielkiej miłośniczki niesamowitości wszelakich. A że akurat na rynku jest coraz mniej ciekawych czasopism o takiej tematyce (o weird fiction dotychczas nie było nic), informacja o czymś nowym zainteresowała mnie.



Czasopismo zawiera szereg tekstów o tematyce fantastycznej, opowieści niesamowitych, horrorów czy kryminału. Artykuły są bardzo różnorodne, co pozwala zapoznać się z nie tylko ze znanymi postaciami tego typu literatury, ale także poznać tych mniej znanych. Ciekawymi dodatkami są przedruki wywiadów z pisarzami z przełomu wieków (np. z Arturem Conan Doylem), a także teksty traktujące o bohaterach kina klasy B (czy nawet C). W COSiu można znaleźć także różne opowiadania oraz krótki komiks. Każdy numer ma jakiś temat przewodni, który zahacza o świat komiksu, film czy literaturę.

Od kilku miesięcy na łamach COSia,a także w internecie, trwała akcja mająca na celu zebranie funduszy na wydanie pierwszego polskiego komiksu z pulpową bohaterką - Tequilą. W czasopiśmie można zobaczyć pierwsze krótkie komiksy, a także śledzić kolejne informacje dotyczące Projektu Tequila.


Czasopismo ma bardzo wygodny format zeszytowy i konkretną objętość. W natłoku szybkich i jak najkrótszych informacji wzorowanych na newsach internetowych, kilkustronicowe artykuły są czymś naprawdę odświeżającym. Niektórych czytelników może razić średniej jakości papier i czarno-białe strony, ale mi to akurat nie przeszkadza - w tym przypadku ważna jest treść, a także atrakcyjna cena.

Podsumowując, to fantastyczna inicjatywa i dlatego też o niej piszę. Takie rzeczy należy promować, tym bardziej, że - jak już wspomniałam - w Polsce jest ich jak na lekarstwo. Dlatego zachęcam do czytania COSia. A więcej informacji możecie znaleźć tutaj

Czy ktoś z Was, drodzy Czytelnicy bloga, zna już to czasopismo? Możecie podzielić się swoimi wrażeniami w komentarzach.

wtorek, 10 września 2013

"Literat" Agnieszka Pruska - recenzja

Dzisiaj mam dla Was kolejną recenzję, tym razem polskiej powieści kryminalnej.

„Dzień dobry, znalazłem mumię!”



Powieści kryminalne to gatunek literacki niezmiennie popularny wśród czytelników już od wielu lat. Któż nie zachwycał się intelektem Sherlocka Holmesa czy dedukcją Herkulesa Poirot? Powieści kryminalne obfitują w ciekawe i intrygujące postacie. Na przestrzeni dekad zmianie uległy tylko typy bohaterów (od detektywów-dżentelmenów po niestroniących od alkoholu, i na ogół porzuconych przez żony, skandynawskich inspektorów policji) czy sposoby opisywania spraw (od ogólnikowych i enigmatycznych po bardziej drastyczne i obfitujące w szczegóły). Jednak nadal pozostał element tajemnicy i radość czytelnika z samodzielnego rozwikłania zagadki, co sprawia, że gatunek ten wciąż zyskuje nowe rzesze miłośników.

Literat to debiut Agnieszki Pruskiej, bardzo zresztą udany. Autorka oddała w ręce czytelników interesującą powieść, której akcja toczy się w (może nieco wyidealizowanych) realiach współczesnej Polski. Na wstępie napiszę, że – w przeciwieństwie do wielu innych historii z tego gatunku – bardzo trudno wywnioskować, kto jest mordercą. A to już naprawdę niezła rekomendacja. Widać, że autorka jest miłośniczką detektywistycznych historii (jak czytamy w opisie, zasila szeregi Oliwskiego Klubu Kryminału) i rozwikłała już niejedną zagadkę kryminalną (w książce, oczywiście).


To doświadczenie i zamiłowanie najbardziej widoczne są w opisach kolejnych etapów śledztwa i konstrukcji przestępstw. Autorka zna policyjne procedury prowadzenia dochodzeń. I chociaż jej wizja polskiej policji kryminalnej wydaje się być bardzo optymistyczna i miejscami nieco naiwna, to jednak całość czytałam z dużym zainteresowaniem. Równie ciekawe są sposoby dokonywania zabójstw. Drobiazgowo opisywane przygotowania i próby dowodzą, że Pruska ma nie tylko świetne wyczucie przestrzeni i miejsca, ale również zgłębiła tajniki kryminologii.

Bardzo ciekawym pomysłem jest zastosowanie krótkich przerywników w postaci przemyśleń zabójcy. Zastanawia się on, w jaki sposób popełnić kolejne morderstwo, kogo wybrać na ofiarę, kiedy, gdzie i jak zorganizować całość. Co ciekawe, w przypadku myśli głównego czarnego charakteru autorka używa wulgaryzmów (niewielu, ale zawsze), natomiast wszyscy policjanci mówią bardzo ładną polszczyzną i z rzadka tylko wyrwie im się przez przypadek jakieś brzydkie słowo. Nie twierdzę, że każdy od razu przeklina niczym szewc, ale porównując Literata do innych powieści kryminalnych i ogólnej tendencji do naturalizowania i brutalizowania literackich dialogów, fakt ten wydał mi się znamienny i godny odnotowania.

Główny bohater, nadkomisarz Barnaba Uszkier, nie jest typowym policjantem znanym z wielu seriali czy filmów. To przykładny mąż i ojciec, mężczyzna z powodzeniem godzący obowiązki rodzinne i pracę oraz zadowolony z życia, jakie prowadzi. Jego pasją jest rozwiązywanie bardzo nietypowych zagadek kryminalnych, dlatego to jemu przypada w udziale śledztwo w sprawie niecodziennego morderstwa. Pozostali bohaterowie pozostają niestety w cieniu Uszkiera – niewiele o nich wiadomo i są raczej schematycznie zarysowani. A więc młoda śledcza Anna Wędzik każdego dnia musi walczyć o swoją pozycję w męskim świecie, a przełożony Uszkiera to surowy i zimny jak głaz inspektor Kalinowski. Mam nadzieję, że postacie zostaną ubarwione i rozwiną się w kolejnych częściach serii – bo nie wątpię, że takie powstaną.

Minusem książki jest okładka. Bordowa obwoluta, z małym, niewiele mówiącym o zawartości zdjęciem, niestety nie wyróżnia tej pozycji na tle innych kryminałów. A szkoda, bo nie każdego skusi oszczędna i nieco broszurowa w wyglądzie oprawa. Sytuację ratuje zamieszczony poniżej ilustracji intrygujący fragment powieści, który ma zachęcić potencjalnego czytelnika do kupienia książki.


Podsumowując, jest to, moim zdaniem, bardzo udany debiut. Powieść napisana została w lekki i zgrabny sposób, dzięki czemu przyjemnie się ją czyta i nie można oderwać się od jej lektury. A więc jeśli chcecie poznać kryminał w starym dobrym stylu i macie wolny dzień, to zachęcam do sięgnięcia po powieść Agnieszki Pruskiej. Gwarantuję, że – podobnie jak ja – wciąż będziecie zastanawiać się, kto jest mordercą i w jaki sposób policja wpadnie na jego trop.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka

poniedziałek, 9 września 2013

Kalendarz ścienny - wrzesień

Kolejna karta kalendarza jest chyba jedną z najmniej udanych. Przyznaję, rozleniwiłam się i do tego zabrakło mi inwencji. Ostatnio robię zbyt dużo innych rzeczy i po prostu zrobiłam kalendarz jak najszybciej. Do tego ciąża daje mi się coraz bardziej we znaki i niestety niektóre prace tracą na jakości. Tak się stało z kalendarzem.

Wchodzimy już powoli w jesienne nastroje, a więc zmieniłam kolorystykę z ciepłej, żółtej i pomarańczowej, na czerwoną, bardziej kojarzącą się z tą porą roku. Tym razem dodałam delikatne motywy (brak inwencji) kojarzące mi się z wrześniem: jabłoń (tak, wiem, mało przypomina jabłoń), kilka wrzosów oraz grzyby (ech, w tym roku jeszcze na grzybobraniu nie byłam). Powinnam jeszcze wrzucić chmury i padający z nich deszcz, bo dzisiejsza pogoda rozpoczęła sezon typowo jesiennej aury.


Na kalendarzu nie mogło zabraknąć kota, tym bardziej, że w tym miesiącu mamy piątek trzynastego. A cytat pochodzi z pierwszego tomu cyklu Koło Czasu Roberta Jordana, jednej z moich ulubionych serii fantasy (choć, nie ukrywajmy, nadmiernie rozwleczonej).

Mam nadzieję, że październik przyniesie mi więcej natchnienia. A tymczasem zmykam do łóżka by zagrzebać się pod kołderką i poczytać książkę, bo aura za oknem nie zachęca do robienia czegokolwiek innego.

sobota, 7 września 2013

"Elfy. Tom I" Bernhard Hennen - recenzja

Postanowiłam, że od dzisiaj będę prezentować Wam recenzje krążące w internecie w formie kolejnych postów. Na końcu recenzji zawsze znajdziecie link do konkretnego portalu. A jeśli chcecie zapoznać się z wcześniejszymi recenzjami, to znajdziecie je TUTAJ

Z czasem będą pojawiać się również odrębne, samodzielne recenzje, które znajdziecie tylko i wyłącznie na moim blogu. Myślę, że to urozmaici treść bloga, który będzie nie tylko blogiem rękodzielniczym (a w tym kierunku ostatnio zmierzał), ale bardziej różnorodnym. Co o tym sądzicie?

Dzisiaj zapraszam Was do zapoznania się z recenzją pierwszego tomu cyklu "Elfy" Bernharda Hennena, która niedawno ukazała się nakładem wydawnictwa Fabryka Słów. Cała recenzja opublikowana została na portalu Efantastyka (do którego odwiedzania niezmiennie zachęcam).


Elfy od dziesięcioleci stanowią jedną z najważniejszych ras w większości światów fantasy i wydawać by się mogło, że napisano już o nich wszystko. W Warhammerze występują m.in. Mroczne Elfy, w Sadze o wiedźminie – Aen Seidhe, w World of Warcraft – Nocne Elfy… Nie zapomniałam oczywiście o wzorze dla nich wszystkich, czyli pierworodnych Dzieciach Iluvatara – dumnych elfach, bez których krainy stworzone przez J.R.R. Tolkiena nie byłyby tym samym.

Wygląd elfów jest tak różny, jak różna jest ich historia. Mają jednak kilka cech, które bardzo często stanowią wspólne elementy dla większości uniwersów. Zazwyczaj charakteryzuje je wysoki wzrost i smukła budowa ciała, spiczaste uszy, długie włosy, a ich ulubione rozrywki to śpiew, sztuka i łucznictwo. No i są oczywiście nieśmiertelne.

Bernhard Hennen w pierwszym tomie cyklu „Elfy” postawił przed sobą nie lada wyzwanie, bo co jeszcze można napisać o spiczastouchych? Jak już wspomniałam, rodzajów elfów było tak wiele, iż wydaje się, że nie sposób wymyślić czegoś nowatorskiego. Na szczęście autor nie udziwnia nic na siłę i prezentuje elfy w duchu tolkienowskim. A więc bohaterowie powieści są smukli, mają wielkie zamiłowanie do piękna, mieszkają w koronach drzew niczym mieszkańcy Lothlorien i żyją wiecznie. Co ciekawe, ostatnia cecha została nieco zmodyfikowana – owszem, żyją kilkaset lat, jednak po śmierci odradzają się w nowych wcieleniach.


Autor czerpie garściami z przeróżnych mitologii i kultur, co bardzo mi się podobało, ponieważ wprowadziło nieco różnorodności do, często hermetycznych, światów fantasy. Widoczne są wpływy greckie (mitologiczne stworzenia, m.in. centaur lub fauny) czy wikińskie (kreacja świata ludzi i jednego z bohaterów, Mandreda). Bardzo dużą rolę w całej historii odgrywają drzewa, które nie tylko potrafią porozumiewać się z elfami czy ludźmi, ale także nauczać magii oraz leczyć. Wyraźne są różne zapożyczenia z literatury fantastycznej, ale jakie dokładniej – tę zagadkę pozostawiam do rozwiązania czytelnikom.

Okładka powieści jest intrygująca. Utrzymana w dwubarwnej tonacji odzwierciedla dualizm światów, w których toczy się akcja. Z lewej strony przedstawiono wikiński motyw utrzymany w ciemnej i mrocznej tonacji (symbol mający zapewne reprezentować świat ludzi), z prawej zaś w jasnych barwach – strzeliste góry i wieże (fragment krajobrazu Alfenmarchii). Okrwawiony miecz wbity w skałę prawdopodobnie symbolizuje zagrożenie, które znienacka spada na krainę elfów, i jest jednym z najważniejszych wątków fabularnych.

Główni bohaterowie historii to człowiek Mandred, jarl osady Firnstayn oraz Nuramon i Farodin – dwóch elfów zakochanych w jednej kobiecie, Noroelle (co ciekawe, pomimo że obaj rywalizują o jej względy, to jednak są przyjaciółmi i razem podejmują się niemal niewykonalnego zadania). Ich uczucie to siła napędowa powieści i główny wątek, który zapewne będzie kontynuowany w kolejnych tomach. Jednak niech Was nie zwiedzie ten opis, bo „Elfy” to nie tylko historia romantyczna – to także opowieść o wyrzeczeniach, odwadze i dziwnych ścieżkach tkanych przez los, a akcja toczy się przez wiele lat.

Autor, prezentując akcję, stosuje dwa sposoby narracji – w charakterystyce świata ludzi dominują zdania proste i krótkie, natomiast Alfenmarchia opisywana jest zdaniami złożonymi, barwnym, czasem niemal poetyckim stylu. Początkowo taki pomysł na prowadzenie opowieści bardzo mnie irytował (szczególnie zdania proste, właściwie równoważniki zdań), ale z każdym mijającym rozdziałem przyzwyczajałam się do tego. Od czasu do czasu autor przedstawia nieco zmienioną wersję historii – przekazywaną we fragmentach sag lub kronik. Pomysł ten przypadł mi do gustu, ponieważ dzięki temu mogłam obserwować, jak dzieje głównych bohaterów obrastają w legendy lub zostają zmienione na potrzeby świątynnego dziejopisarstwa.

Żeby nie było tak miło, zaznaczę, że „Elfy” mają kilka drobnych mankamentów i niedociągnięć. Czasem irytowała mnie nieracjonalność zachowań bohaterów czy zbyt ogólnikowe opisy. Autor wyraźnie skupia się na odmalowywaniu piękna i niezwykłości świata elfów, natomiast niewiele mówi o krainach ludzi, ich kulturze czy zwyczajach. Zwróciłam uwagę na wiele literówek, ale że miałam okazję czytać egzemplarz recenzencki przed ostateczną korektą, to spodziewam się, że błędy zostaną poprawione zanim całość pójdzie do ostatecznego druku.


Podsumowując, powieść czytałam z przyjemnością, ponieważ niezwykle rzadko zdarza się, by współcześni autorzy prezentowali obraz elfów w duchu tolkienowskim. Nie wiem czy taka postawa to wynik szacunku do Mistrza, czy raczej niechęci podążania jego śladami. W tym miejscu chylę czoła przed panem Hennenem, który nie bał się kopiować dobrych wzorców. I z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg przygód niezwykłej trójki.

Recenzja ukazała się na portalu Efantastyka

Zapraszam również do komentowania czy podoba Wam się taki pomysł czy nie.